Citzah
Szhival Czherviakhov - 2010-05-28, 16:46
" />Kolejne moje niedokończone opowiadanie. Hope you'll like it ''
______________________________________________
Citzah
______________________________________________
- Chodź za mną! -
Znów ten sam głos. Kolejny raz budzę się w środku nocy, wyrwany ze snu czymś, czego słyszeć nie powinienem. Słowami, których nie mogą być wypowiadane przez nikogo. Mieszkanie 706, na dziewiątym piętrze wieżowca Eastbuildings C.A. Miejsce zamieszkania Malcolma Stridderwinda. Singla. Nie znoszę tego faktu. Ale dlatego moja âsamotniaâ jest pusto i dlatego to, co wydaje mi się, że słyszę musi pochodzić ze snu. Nie pamiętam jego treści. Ale wiem, że się powtarza. Tym razem o trzeciej w nocy. Poprzednim o pierwszej trzydzieści. Jeszcze wcześniej o drugiej dwadzieścia siedem. I tak dalej. Zero regularności. Przyzwyczaiłem się. Człowiek potrafi przystosować się do wielu dziwnych rzeczy. Przewracam się na drugi bok. Cokolwiek to jest, zauważyłem, że na szczęście nie powtarza się więcej niż raz do nocy. A ja muszę się wyspać inaczej Bruno Whitewax znowu opieprzy mnie ze spóźnianie się do roboty.
Pan Bruno Whitewax, szacowny właściciel znanej firmy zajmującej się reklamom. âPrecelâ. Zwany tak przez niewolników z jego galery. Za plecami. Na trzecim, nieklimatyzowanym piętrze âźWhitewax Sellâit CO.â. Pomieszczenia dla pracowników działu multimedialnego niczym klaustrofobiczne cele. Miałem na tyle szczęścia, że dostałem dział akustyki (całe sześć osób) pod swoje skrzydła. Dobrą rzeczą związaną z awansem jest lepszy fotel. I niewiele większa od standardowej cela. Tyle, że ze szkła. Szumnie nazwana biurem, przesłonięta przed wzrokiem innych zakurzonymi żaluzjami. Z drzwiami i źródłem samczej dumy - pomalowaną na pseudo-złoty kolor tabliczce z napisem âźM. R. Stridderwind. Nadzorca działu akustykiâ. W środku jedyny prawdziwy powód do szczęścia. Okno, pozwalające zwalczyć duszność. Bo sytuację zawodową mam raczej nieciekawą. Precel chce zwolnić któregoś z czterech dźwiękowców w moim dziale. I to oczywiście ja mam kogoś z nich wybrać. Earlwin Cornflow ma o wiele większe ode mnie doświadczenie. On byłby na moim miejscu, gdyby nie to, iż miał pecha skomentować rozmiary naszego szefa, kiedy ten był w pobliżu. Nie wyleciał wtedy tylko z racji swej wiedzy i dlatego teraz też zostaje. Drugi jest Rolph Arivl. Chłop dwa metry wzrostu i prawie drugie tyle w klatce. Jedyny, który potrafi zabrać się z całym sprzętem do nagrań i jeszcze mieć drugą rękę wolną by nieść swoje drugie śniadanie. Zrobione przez kochającą żonę, pilnującą w domu trzyletniego synka i czteromiesięcznych bliźniaczek. Nie, to nie może być Rolph. Pozostają, więc John Terry Midlert lub Artur Bitterback. Pierwszy to niewiele starszy ode mnie wiecznie zabiegany pocieszny bałaganiarz. Rozwiedziony. Zdarza mu się spóźniać, ale za to świetnie gotuje i zna rewelacyjne dowcipy o politykach. Drugi to młody chłopak, świeżo po studiach i praktyce. Jest ogromną kopalnią pomysłów jedyne, co zdaje się ograniczać jego kreatywność jest bycie tym ânowymâ w grupie. John zdaje się najsłabszym ogniwem w grupie, ale jest z nami prawie od początku. Artur bez problemu znalazłby pracę w jakiejś mniejszej firmie, jednak moim zdaniem wniósłby wiele świeżości do studia.
Wiem, że znienawidzą siebie za to, ale odkładam decyzję. Mam czas do przyszłego poniedziałku. Całe cztery dni do namysłu. Wzdycham. âźZrujnujesz sobie niedzielny wieczór Stridderwindâ mówi głos w mojej głowie. Tymczasem mam inną pracę. Projekty i zamówienia dla ekipy dźwiękowców. Terminy. Zamówienia od dwóch chłopaków zajmujących się komputerową obróbką, którzy są w moim dziale. Rzeczy, które mają być gotowe âna wczorajâ. Wspominałem, że nie cierpię tej roboty..?
- Uważaj. Precel ma dziś âtenâ humor -
- Dzięki Earl. Do zobaczenia wieczorem w knajpce -
- O siedemnastej, jak zwykle? -
- Jasne. Chyba, że coś mi wypadnie -
âTenâ humor. Czyli szef jest w nastroju do zwierzeń o jednej z swych czterech byłych żon, o alimentach, które płaci dwóm z nich i o ogólnej zawiści i spisku kobiecej rasy. A potem o kolejnej nieudanej randce. Jedno trzeba mu przyznać. Ma cierpliwość. Cornflow i reszta grupy profilaktycznie zmywa się z pracy na nagrania w terenie. Ja nie mogę. Whitewax pójdzie albo do mnie, albo do szefa działu grafiki, Christiana Terrenca. Szef rzadko zwierza się któremuś z niższych w hierarchii pracowników. Brzemię wysłuchiwania jego wywodów spada na nas, dwóch pracowników âwyższego szczeblaâ. Kiedy po piętnastu minutach spokoju zaczyna już żałować Christiana, Bruno wtacza się do mojego gabinetu. Ciekawe co go zatrzymało. Starając się wyglądać służalczo-przyjaźnie, zagaduję:
- Jak się nazywała tym razem, szefie? -
- Jessica -
To już druga. Dołączyła do jej poprzedniczki, dwóch Kate, Electry, Victorii i innych kobiet, które nie skusiły się jednak na kasę Precla.
- Cóż szefie. Wiesz, że to naród, któremu nie można ufać -
- Żmije... -
I tak mija mi środa w pracy. Tyle dobrego, że udając, że słucham Whitewaxa mogę nie zajmować się pracą. I na przykład zaplanować, co sobie przyrządzę na kolację.
Mówiłem już, że nienawidzę tej roboty..?
Po czterech godzinach, wypełnionych wysłuchiwaniem zwierzeń Whitewaxa, zakończonych zbawczym âźdo widzeniaâ w końcu mogę iść do baru. Szczęśliwie, lokal âźRed Starâ, słynący w mieście z elementów wystroju zaczerpniętych z czasów rosyjskiej rewolucji komunistycznej jest niedaleko, praktycznie tuż za rogiem. Samochodem bym tam nie dotarł. Szef wysysa z człowieka siły psychiczne, niczym jeden z tych mentalnych wampirów, którymi straszy się w telewizji motłoch. Dowlekam się więc szczęśliwie do baru, licząc na szybko przywracający energię, najlepiej wysokoprocentowy trunek. Earl szybko sonduje mój nastrój i podaje szklankę. Dopiero, kiedy wraca mi dość koncentracji i jasności umysłu włączam się w dyskusję. Która z tej racji schodzi szybko na niewygodne mi tory.
- Malcom, ty powinieneś iść w ślady Whitewaxa -
Patrzę przez chwilę zdziwiony na Johna. Równie dobrze mógłby mi zaproponować pukanie do bram piekielnych. W podkoszulce z napisem âźSatan sucks!â.
- Chcesz żeby przytyła tak z pół tony, gnębił ludzi i nosił tupecik? - wtrąca się Rolph
- Nie, chodzi mi raczej o próby znalezienia tak zwanej âdrugiej połowyâ -
- Za dużo wypiłeś Midlert. Precel nie jest zdecydowanie w moim typie - odpowiadam.
John wzdycha. Rolph śmieje się.
- Precel nie jest w niczyim typie, co zresztą widać po jego dotychczasowych âosiągnięciachâ - wtrąca się Earl - ale powiedz Malcom, ile razy ty próbowałeś znaleźć sobie partnerkę na życie odkąd się znamy? -
W tym momencie mam ochotę zastrzelić ich wszystkich. Temat mojego stanu cywilnego wraca do ich dyskusji nad wyraz często, nawet za często jak na mój gust, a po tym, co musiałem dziś znowu przechodzić z Whitewaxem, to jak kopanie leżącego.
W kraterze.
Po eksplozji atomowej.
- Trzy. Przecież dobrze wiesz. -
- Ten trzeci raz się nie liczy. Byłeś wtedy kompletnie pijany i o tym, że w ogóle czegoś próbowałeś wiesz tylko od nas -
- No, niech ci będzie. Dwa -
- A Preclowi dałbym z trzydzieści prób - mówi Earl
- Ale on jest co najmniej dwadzieścia lat starszy ode mnie! -
- Co i tak daje mu większą średnią od ciebie. Dlatego z kumplami... - o nie. Znam ten jego uśmieszek - ... postanowiliśmy... - nienawidzę, kiedy mi to robi - ...wyswatać cię. Twoja wybranka ma na imię Mary. Spotkasz ją w sobotnie popołudnie, kiedy to âprzypadkowoâ wpadnie na ciebie w tej knajpie -
Patrzę na te roześmiane twarze moich kolegów. Sam się śmieję.
- Nienawidzę was -
- A my cię kochamy. Platonicznie. A teraz zamów jeszcze jedną rundkę. -
Czas upływa radośnie aż do wieczora. Tych czterech i pewna dawka płynów z kategorii alkoholi oraz ogólny luz wracają mi większość władz umysłowych, jakie mógłby wyssać wampir zwany Preclem.
Jadąc do domu, swym wysłużonym Nissanem Explorerem z roku 01, myślę o tym, dlaczego koledzy chcą mnie wyswatać. A właściwie, dlaczego sam nie mogę tego załatwić. Brzydki chyba nie jestem. Prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, niebieskie oczy, brunet. Raczej wysportowany. Sądząc po tych dwóch procentach comiesięcznej pensji oddawanych na instytucje charytatywne i wykorzystywaniu części urlopy do pomocy organizacją społecznym oraz absolutnym deficycie skopanych psów, mogę siebie uważać za dobrego człowieka z raczej przyzwoitym charakterem. Moim problemem zdaje się być to, że sam nie wiem dokładnie, czego chcę. A właściwie wiem, ale...
Moje rozmyślania przerywa parkingowy. Dzięki intuicji, (choć złośliwi twierdzą, że to też informacje z drugiej ręki) mój starszy brat potrafi inwestować w nieruchomościach. Wykupił kawałek działki budowlanej, w pobliżu mojego domu. Nowo otwarty parking zarobił setki dolarów po zamknięciu centrum miasta dla ruchu kołowego trzy lata temu. A ja z dnia na dzień zdobyłem darmowe miejsce dla VIP-a na strzeżonym parkingu.
- Witam panie Stridderwind. Jak minął dzień?-
Uśmiecham się. Sposób bycia nocnego strażnika, Henrego nieodparcie przypomina coś z lokajstwa.
- Mówiłem już żebyś mówił mi jak wszyscy - Malcom. I, cóż, był nieco ciężki. A jak było tu dziś? -
- Jakiś pijak awanturował się o miejsce. Przy okazji zdemolował komuś samochód. Po telefonie, pana brat postanowił o wyrzuceniu go z parkingu. Żeby pan widział jak się pienił, kiedy ochrona go wyprowadzała, a potem kazała wrócić po samochód jak wytrzeźwieje. Oczywiście opłata za nagle zarezerwowane miejsce będzie naliczana. -
Tak. To było w stylu mojego brata. Samuel Striderwind jest aniołem dla klientów przestrzegających jego zasad. Co do tych, którzy tego nie robią, nawet ja nie chciałbym okazać się jednym z nich. Mimo więzów krwi. Odstawiając samochód na miejsce zauważam świeżą rysę na tylnym błotniku. Dzieciaki stają się w dzisiejszych czasach niemożliwe. Szkoda, że nie mogę wozić tego parkingu ze sobą.
Idę wolnym krokiem poprzez puste ulice. Myśli powoli wracają do tematu z samochodu. Musze przyznać, jestem sam na własne życzenie. Chodzi o to, że jeszcze żadna kobieta, którą spotkałem nie miała âźtego czegośâ. Nie interesuje mnie, czy potrafi gotować(bo zdążyłem nauczyć się gotować sam), jak wygląda w bikini(nie jestem wzrokowcem) czy jest lepiej ode mnie wykształcona(w każdym przypadku można pogadać). Wiem, że szukam czegoś nieuchwytnego, nie potrafię nawet tego opisać słowami. Ale wiem też, nie bardzo skąd, że poznam to coś, kiedy ją znajdę. A na razie pozostaje mi iść samotnie, ulicą, patrząc na księżyc. Dziś pełnia. A ja na pustej ulicy śmieję się z własnej głupoty, cichym półuśmieszkiem spod nosa. Pewnie gdybym chciał, miałbym tyle kobiet ile Whitewax. A kumple nie wyśmiewaliby się, lecz z szacunkiem zazdrościli. Ale nie, romantycznemu idiocie, gatunkowi do odstrzału, zachciało się szukać na świecie tej jedynej. Partnerki wymarzonej.
- Chodź za mną -
Staję jak wryty. Przecież nie śpię. Szczypię się profilaktycznie w nadgarstek. Boli. Pijany chyba nie jestem. Kumple by mi tez niczego nie nasypali. Nie dostałem też niczym w łeb... przynajmniej nie fizycznie. Precel nieco mnie zmącił, ale chyba od tego nie odbiło mi jeszcze na tyle, by słyszeć głosy. âźJesteś przemęczonyâ myślę sobie. Tak. Przemęczony.
- Jestem przemęczony - mówię na głos, by w jakiś sposób nadać temu stwierdzeniu realności. Jeszcze przez chwilę stoję i nasłuchuje. Cisza. Przesłyszało mi się. Z powodu zużycia w ciągu dnia problemy z nocy zaczynają narzucać mi się na codzienność. Może poszedłbym do psychologa. Jeżeli od razu nie wyśle mnie do wariatkowa. Przyśpieszonym krokiem ponawiam wracanie do domu. Już niedaleko. Nieco zwalniam, mijając po drodze jeden z wielu ciemnych zaułków. Ten akurat znam doskonal. Na znajdującym się na drugim jego końcu opuszczonym placu gramy z kolegami raz na miesiąc-dwa w kosza. Ostatni mecz graliśmy w okolicy maja, więc wypadałoby umówić się na kolejne spotkanie. Myśląc, w jaki to sposób nasza drużyna ogra tym razem grafików, nagle zauważam katem oka jakiś ruch w zaułku. Odwracam się, by zobaczyć znikającego w nim bezszelestnie wielkiego szarego psa. Psa? Powiedziałbym, że nawet wilka, ale co taki miał by robić prawie w centrum miasta. Definitywnie psa. Tak, czy inaczej nie mam ochoty się z nim zapoznawać. Czy aby na pewno?
Nie wiedząc, dlaczego, ani po co, skręcam w zaułek. Psa ani śladu. Czują irracjonalność tej decyzji i swojego zachowania, idę by zobaczyć, co też może on robić na starym placu. Przecież nie poszedł grac w kosza, jak jakiś cudowny czworonóg z reklamówki czy filmu dla dzieci. A przecież ten zaułek to jedyna droga prowadząca do placu. Gwiżdże pod nosem. Wchodzę na plac. Pusto. Resztki siatki na jednym z przerdzewiałych koszów lekko kołyszą się w prawie niewyczuwalnym powiewie wiatru. Gwiżdże nieco głośniej. Rozglądam się. Nic. Wydaję z siebie serię odgłosów, którymi zazwyczaj ludzie przywołują psy. Cisza. Po tym czuje się jak idiota pod niemym wzrokiem ścian placu. Obchodzę to miejsce dookoła, ale nie znajduje żadnego powodu by kontynuować poszukiwania. Odwracając się w stronę zaułka, którym przyszedłem, znowu gwiżdżę pod nosem, tym razem melodię, która wpadła mi w ucho podczas jazdy samochodem. Tym razem coś jednak pokazało się. Z tym, że wiedząc, co to jest, nigdy bym się nawet nie obejrzał za tym cholernym psem. W chwili, kiedy zagrożenie przekracza pewną granicę, a wskazówki ostrzegania o niebezpieczeństwie na tablicy kontrolnej świadomości przekraczają swoje pole, wyskakują ze swych zegarów i chowają się po kątach, człowiek myśli o dziwnych rzeczach. Mi w głowie kotłuje się scena z moich dziewiętnastych urodzin. Z korkiem od szampana, wystrzeliwującym do góry pod nieprecyzyjnie dobranym katem i roztrzaskującym doszczętnie kryształowy żyrandol matki. âźAle go rozpieprzyło!â wydarł się wtedy nieco już podpity wuj. Mózg zatrzymuje się na ostatnim zdaniu. âźAle go rozpieprzyłoâ. Wygląda na to, że moja podświadomość podsuwa mi moje epitafium. Choć wątpię czy ktokolwiek wygraweruje to na moim grobie. Bo, że w nim się znajdę to rzecz pewna. A przyczyni się do tego to coś stojące przede mną. Kłęby czarnych macek, grubych jak moje ramię, zakończonych kolcami. Zbyt duża ilość ociekających śliną, bogato uzębionych paszczy. Ta nikła część mojego umysłu z poczuciem humoru mówi âźskrzyżowanie rozgotowanego spaghetti z butelką atramentu i kilkoma rekinamiâ. Cała przerażona reszta podsuwa mi obraz nagrobka. Z napisem âźTu spoczywa Malcom Romuald Stridderwind. Zginął śmiercią tragiczna, zabity przez Groźna Nieznane Cośâ. A pod spodem koślawym pismem mego wuja âź...ale go rozpieprzyłoâ. Nie mam nawet zamiaru uciekać. Nie mam gdzie. Krzyczeć nie mogę. Walczyć z tym czymś... wątpię. Stoję. Można by powiedzieć, że patrzę śmierci w oczy, ale to coś nie ma niczego podobnego nawet w najmniejszym detalu do oczu. Czas, jak on się wlecze. Gdybym spojrzał na zegarek, okazałoby się pewnie, że minęło góra pięć-dziesięć sekund. Dla mnie jest to Trzecia Godzina Przerażenia. I nagle, widzę coś kątem oka. Jakaś postać. Osoba. Dziewczyna. Zadziwiające, jaką moc obliczeniową musi mieć mózg pod wpływem adrenalin by zarejestrować i zapamiętać tyle szczegółów. Widzę ją od boku. Niewiele niższa ode mnie. Zgrabna figura, podkreślona strojem. Czarne włosy z kilkoma jaśniejszymi (siwymi?) lśniącymi w blasku księżyca pasemkami. I najciekawszy szczegół. Miecz. Tak zwany âpółtoraręcznyâ, którym można fechtować zarówno jedna, jaki i obydwoma rękoma. Ona chyba nie zamierza..?
Czas wpada z powrotem na swe normalne tory. Dziewczyna skacze. Wysokości wyskoku mogliby jej pozazdrościć zawodnicy NBA. Tnąc, spada na ciemne coś. Mimo, iż uważa się mnie w pewnych kręgach za osobę spostrzegawczą i dodatkowo obeznaną z walka bronią białą, nie jestem w stanie rozróżnić walczących. Co jakiś czas oczy wyławiają to łokieć, to czarna mackę, jednak z rosnącym zaniepokojeniem stwierdzam, iż nie jestem w stanie powiedzieć kto wygrywa. Dopiero, kiedy obok mnie upada brocząca ciemnozieloną mazią ucięta macka uspokajam się. To, że razem ze mną walkę obserwuje szary wilk, nieznacznie ocierając się o moją nogę już mnie nie potrafi zdziwić. Po chwili ruch zamiera. Radość z faktu, iż stwór leży posiekany psuje fakt, że dziewczyna również się nie rusza. Podbiegam do niej. Szary pchlarz znowu gdzieś zrejterował. Niewiele myśląc, podnoszę jej miecz (zadziwiająco wręcz lekki) i odcinam mackę, która jakimś sposobem mroczne coś wbiło w bok mej wybawicielki. Z rozciętego, czarnego ciała pryska na mnie porcja zielonego, cuchnącego śluzu. Przecierając ze zdumienia oczy, patrzę jak cielsko stwora rozpływa się w czarną, szybko wietrzejącą breję. Jedynym dowodem, że coś takiego tu było, pozostaje kolec, który wciąż jest wbity w ciało dziewczyny. Chcą nie chcąc, staram się jak najdelikatniej wydobyć go z rany. Wychodzi. Słyszę jęk. Dobrze, znaczy, że jeszcze żyje. Przerzucam jej ramię przez swoje plecy i postanawiam zawlec ją do swego domu. Na chwile, dziewczyna odzyskuje przytomność i mówi:
- Sesacivha poh...-
- Mi też się to nie podobało -
Do domu już blisko
Opłacało się płacić czynsz. Winda szczęśliwie działa. Mimo całej swej ufności w moja silę fizyczną, dostanie się z moją pasażerką na dziewiąte piętro po schodach, szczególnie po takim dniu jak dzisiejszy przekraczałoby moje możliwości. Stoję przed drzwiami. Szczęk klucza i już jestem na mych skromnych czterdziestu sześciu metrach kwadratowych. Dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Wszystkie cztery pomieszczenia to koszmar sprzątaczki. Puszki po piwie. Kurz. Kilka opakowań po pizzy (niektóre prawdopodobnie wciąż z zawartością). Brudne ubrania. I dużo innych âdrobiazgówâ. Nie, żebym lubił taki bałagan. W każdą sobotę staram się doprowadzić swój dom do jako-takiego porządku. Z tym, że każda samotnie spędzona niedziela niweczy wszelkie moje starania. Jedyny pokój, o którym można powiedzieć, że jest w miarę czysty to moja skromna sypialnia. Tam też zanoszę mojego gościa. Mimo, iż mały, to wybrałem ten pokój na sypialnie, dlatego, że poprzedni właściciel zmienił dwie z jego ścian w wielkie okna, właściwie bardziej biurowcom i drapaczom chmur niż apartamentom mieszkalnym. Dziewczyna nadal jest nieprzytomna. Na szczęście żyje. Ku memu zdziwieniu, rana już zaczęła się zabliźniać. Zostawiam drzwi otwarte i idę do kuchni. Wyciągam z lodówki piwo. Spoglądam poprzez ciemny dom (nie zdążyłem zapalić świateł) do sypialni. Przed oczyma znowu przelatuje mi scena z zaułka. Odstawiam puszkę i sięgam do barku po butelkę whisky. By dojść do siebie potrzebuje czegoś mocniejszego niż piwo. Ponownie spoglądam w stronę gościa. Rezygnuje ze szklanki i biorę łyk prosto z butelki. Potem drugi. Przenoszę się już z butelką piwa na kanapę w drugim pokoju. Leżę tam, od czasu do czasu popijając łyk coraz cieplejszego napoju. Staram się nie zerkać w stronę sypialni. Po jakimś czasie ilość alkoholu i zmęczenie bierze górę i powoli pogrążam się we śnie. Tej nocy nic go nie przerywa.
Rano. Spoglądam na zegarek. Złapałem góra cztery godziny snu. Ciemność nocy powoli przechodzi w szarość poranka. Księżyc jest o krok od zachodu. Zaglądam do mego gościa. Może nie znam się na medycynie, ale w moim mniemaniu dziewczyna nie jest już nieprzytomna, ale śpi. Z braku zajęcia, biorę się za wczesne śniadanie. Uśmiecham się do siebie w myślach. Po wczorajszym wieczorze, który komuś mógłby się zdać zakręconym snem, ja staram się normalnie funkcjonować i podśpiewuje przy gotowaniu. Nawet wypity wczoraj alkohol nie wpływa na moje problemy z postrzeganiem rzeczywistości. Jakby coś takiego zdarzało się, co dzień, od zawsze. Cóż, jestem jednych z tych ludzi, którzy nazwani normalnymi obraziliby się na wymawiającego taką uwagę. No, może z wyjątkiem moich kumpli z pracy. Zatrzymuje się w pół kroku, melodii i myśli. Praca. Dziś muszę również iść do pracy. Cholera. O tym nie pomyślałem. Trzeba będzie zadzwonić później do Precla. Zmyślić jakąś historyjkę. Tymczasem jajecznica, którą przygotowuje zaczyna się przypalać.
- Argh... głupku, patrz na to co robisz! Niedługo zaczniesz przypalać wodę na herbatę - ganię siebie -
- Abitnu soar -
O mało nie upuszczam patelni. W drzwiach kuchni, opierając się o framugę stoi mój gość. W samej bieliźnie, z opatrunkiem na ranie. Obydwa fakty są wynikiem mojego działania. Jeden na dodatek wynika z drugiego. Czerwieniąc się na tyle, by móc emitować światło, przed pójściem spać zdjąłem przesiąknięte krwią ubranie i opatrzyłem ranę.
- Witam -staram się uśmiechnąć - Miło widzieć, że w końcu doszłaś do siebie -
Jestem pewien, że w tym momencie wyglądam jak idiota. Żeby zyskać nieco na godności odstawiam patelnię. Niestety jestem jednym z tych facetów, którzy gotują w fartuchu âźkiss the cookâ. Dziewczyna się uśmiecha, jakby lekko zdziwiona.
- Ouitse, hoabe nit pocazab oc nazab weab? -
Głos ma bardzo melodyjny, jednak te słowa są mi zupełnie obce. Znam całkiem dobrze niemiecki i przelotnie kilka innych języków, ale to, co ona mówi wydaje mi się, co najmniej nie z tej półkuli.
- Wybacz, ale nie bardzo rozumiem, co chcesz powiedzieć... -
Teraz już się nie uśmiecha. Patrzy na mnie uważnie. Nagle, w mgnieniu oka stoi tuż przy mnie. Czuję jak dotyka dłonią mojej skroni. Ma nieco chłodną rękę.
- Sabupitni wabyb -
Nadal kompletnie jej nie rozumiem. Jej dotyk staje się dziwny. Jakby jej dłoń stała się chropowata. I zimna. Nic nie robię. Po tym, co pokazała wczoraj wieczorem wiem, że nie miałbym żadnych szans. Po kilku sekundach, jej dłoń normalnieje i odsuwa się od mojej głowy. Odetchnęła z widoczną ulgą. Ciekawe, dlaczego?
- No cóż, jesteś na razie najciekawszą osobą, jaką spotkałam -
Przez kilka pierwszych chwil nie dociera do mnie co mówi. Częściowo poprzez to, iż zarówno akcent jak i melodia zdają się nie pasować do normalnego stylu wymowy. Tak zazwyczaj mówi ktoś, kto czyta zdanie w obcym języku z kartki.
- Wszystko w porządku? -uśmiecha się. Już zdążyła sobie zjednać mnie do końca świata tym uśmiechem. Zaś fonetyka tym razem brzmi nieco lepiej.
- Tak mi się zdaje -
- Wybacz mi to drobne wtargnięcie do twego umysłu... -
Jasne. Nic takiego. Wygląda na to, iż ta panna nie musi spędzać lat na nauce języka i wydawać na to masę pieniędzy. Jej wystarczy dotknąć kogoś, kto już opanował tą mowę. Muszę się napić. Najlepiej czegoś mocnego.
- Chyba, żaden problem. Cieszę się, że możemy się dzięki temu dogadać - uśmiecham się nerwowo. Wyciągam prawą rękę.
- Jestem Malcom Stridderwind -
Dziewczyna patrzy przez chwilę na wyciągniętą do niej dłoń, jak gdyby ten ogólnie rozpoznawany gest był jej obcy. Dopiero po chwili ja ściska.
- Mnie zwą Aznare -
Siedzimy naprzeciw siebie. Ja, na tej samej kanapie, na której spałem, ona - już ku mej uldze, ubrana - naprzeciwko mnie na fotelu. Dopijam swoją pierwszą tego dnia, wczesną, szklanke whisky z lodem. Nigdy nie piję przed wyjściem do pracy, ale czuję, że będę potrzebował zmiękczacza rzeczywistości. W moim stanowisku utwierdza mnie fakt, iż szwędający się jakiś czas po moim mieszkaniu szary wilk, teraz leży u nóg Aznare, jak zwyczajny pies. Pytałem, czy to jej zwierzę, ale nieco zirytowana odpowiedziała, że to jej przyjaciel i towarzysz, nie własność. Obecnie z zadowoleniem dopija szklankę wody, o którą poprosiła, kiedy spytałem, czy chce się napić. Czekam czując, że za chwilę dowiem się czegoś niecodziennego. Jak małe dziecko, odwiązujące wstążkę z prezentu, z każdym kolejnym centymetrem zastanawiając się co jest w środku. Mój gość odstawia swoją szklankę i ja czynię podobnie. Patrzymy sobie przez chwilę w oczy. Zdaje mi się, iż w jej zielonych tęczówkach dostrzegam odbicie swoich niebieskich. W końcu odzywa się pierwsza:
- Wygląda na to, że obydwoje mamy wiele pytań -
Przytakuje. Nie wiem, czemu po prostu nie wyciągnie ze mnie tego, co chciałaby wiedzieć tak jak to zrobiła z mową.
- Bo tam skąd pochodzę jest to co najmniej nieetyczne -
Czy ona..? Chyba tak. Nie wiem. Tego też wypadałoby się dowiedzieć.
To dziwne. Chcę tyle wiedzieć, ale nie jestem w stanie sklecić nawet jednego sensownego zdania. Pytania jedno za drugim, jak fale na wezbranym morzu napływają, nakładają się na siebie i znikają. Po przedłużającej się, irytującej ciszy w końcu mówię:
- Więc skąd pochodzisz? -
Uśmiecha się
- Wątpię byś znał to miejsce... i by znał je ktokolwiek z twych pobratymców. My, mój lud nazywamy je SopâAzorma -
- Wy? Twój lud? - spoglądam zdziwiony
- Azepsa... - przez chwilę się zastanawia - ...trudno oddać znaczenie tego słowa w twej mowie. Najbliższym wyrazem jest chyba âstrażnicyâ, ale to i tak nie jest w stanie przenieść całego sensu. Jesteśmy wędrowcami pomiędzy azone, światami, strzegącymi je przed stworami powstałymi z woli Hinoazh, ciemności, takimi jak ten, z którym walczyłam wczoraj-
- Właśnie. Co to było?-
- Unoazh. âZabierający istnienieâ. Gdybyś dostał się pod jego władanie, obudziłbyś się dziś rano w tamtym zaułku, zwalając zanik świadomości na alkohol. Przez następny tydzień żyłbyś tylko smutkiem, rozpaczą i brakiem nadziei. Unozah pozbawiłby cię optymizmu, woli życia. Tym się żywi. Co prawda, po miesiącu lub dwóch wróciłbyś do siebie. O ile depresja nie doprowadziłaby cię do samobójstwa. -
- Zdajesz się znać go dość dobrze. Sprawiał wcześniej takie problemy? -
- Z jednym nie istniałby żaden problem. Niestety, teraz, z każdym miesiącem jest ich coraz więcej i więcej... -
Spojrzałem na nią. Teraz przekroczyliśmy granice przyjemnej fantazji i mistycyzmu. Teraz powiało życiową grozą
- Więcej? -
- Oczywiście. Hinoazh najbardziej się raduje, kiedy jego twory doprowadzają do śmierci z rozpaczy, dając im w zamiar możliwość podziału -
- Ale... jakoś nie słyszy się o czarnych kłębach przerośniętych macek wysysających szczęście z ludzi. -
- Bo zwykli ludzie nie są w stanie dostrzec wytworów Hinoazh. -
- Zwykli ludzie? Ja jestem najzwyklejszym do bólu człowiekiem. Może nie do końca normalnym, ale na pewno zwykłym -
- Gdyby tak było, byłbyś w tej chwili o kilka kroków od zadania sobie śmierci z rozpaczy i bólu. I raczej nie byłoby tej rozmowy -
- Więc co czyniło by mnie takim wyjątkowym? -
Tym razem myśli przez dłuższy moment. Czuje się dziwnie. Ktoś inny być może ucieszyłby się z tej wiedzy. Inny w połowie rozmowy (albo jeszcze w tamtej aleji) uciekłby z krzykiem. Ja się zastanawiam gdzie jest ukryta kamera. Albo panowie w białych kitlach. Chociaż... Patrzę na Aznare. Jest jak najbardziej realna. Zbyt naturalna, oczywista, by być aktorem bądź udawać. I -czerwienię się w myślach- piękna. Szafirowo zielone oczy, zdające się bić słabym blaskiem. Spływające na plecy, teraz rozpuszczone czarne włosy. Te dziwne biało-szare pasemka. Wiem, że nie wypada, ale oceniam jej wiek na wczesna dwudziestkę. Doskonała figura atletki. I ta otaczająca ją aura tajemniczości, skłaniająca człowieka ku poznaniu jej bliżej, i lepiej. Ten wilk u jej stóp.
W końcu, moje rozmyślania przerywa jej ciche zrezygnowane westchnięcie.
- Nie wiem. Może Itna, mój mentor potrafiłby znaleźć odpowiedź. Kiedy ja ciebie zobaczyłam, pomyślałam, że jesteś po prostu nowym adeptem Aznoha, nie w pełni wyszkolonym, który odpowiedział na moje wezwanie o pomoc. Śledziłam tamtego unoazh jakiś czas. Znam na tyle swe umiejętności, że wiedziałam, iż sama mogę nie dać mu rady. I natrafiłam na ciebie... -
- Moje sny... - mówię na głos, sam nie wiedząc z jakiego powodu. Może odnalazłem ich przyczynę w osobie Aznare?
- Twoje sny? - patrzy na mnie zdziwiona.
Wytłumaczyłem. Opowiadam o powtarzających się od około dwóch miesięcy głosach. O przebudzeniach w nocy. Początkowo niepokojących, później ignorowanych w końcu meczących.
- Tak. To by się zgadzało. Mniej więcej wtedy wpadłam na trop tego wynaturzenia. Ale w takim przypadku twój kane powinien ciebie do mnie doprowadzić. Z tym, że ty raczej żadnego nie masz -
- Nie mam, czego? -
- Kane. Towarzysza. Moim jest Seho - gładzi sierść na grzbiecie wilka - Kane jest oczami Azepsa. To dzięki nim widzimy wytwory Hinoazh. Dzięki nim dokonujemy tego, co w swych myślach nazywasz âmagiąâ. Choć nie podoba mi się to określenie. -
Przypadkiem spoglądam na zegarek. Cholera. Chyba czas postanowił pędzić na oślep.
- Wybaczysz mi na moment. Musze coś załatwić -
Precel lubi się zwierzać. Traktuje wtedy człowieka prawie jak równego sobie. Jak kumpla. Ale spróbuj się u niego zwolnić z pracy. Zapomni, że jakoś znosisz jego wynurzenia. Czeka mnie ciężka rozmowa. Wybieram numer. Whitewaxa oczywiście tak wcześnie nie ma w pracy. Ale (w co trudno uwierzyć, patrząc na faceta z dwoma podbródkami) uprawia âźzdrowy tryb życiaâ. Rano dzięki temu jest osiągalny. Bo gdybym miał ściągać go z łóżka równie dobrze mógłbym napisać wypowiedzenie. Telefon komórkowy nie odpowiada. W końcu, osiągając częściowy sukces, zostawiam mu wiadomość. Stara, znana historyjka o chorym członku rodziny. Mam nadzieję, że Precel nabierze się na nią i nie oddzwoni. Wiem, że mogę na szczęście liczyć na pomoc kumpli. Szybko telefonuje do Earla.
- Tak, tu Erlwin Cornflow. W czym mogę pomóc? -
- Słuchaj, podratujesz mi tyłek? -
- Malcom? Wiesz, dla ciebie wszystko, wal -
- Muszę dziś się urwać z roboty. Preclowi wepchnąłem historyjkę o chorej rodzinie... -
- ...i byłoby miło gdyby ktoś w pracy na tą wieść wspomniał, że ostatnio twoje ciotka Mary miewa się kiepsko, tak? -
Uśmiecham się. âźCiotka Maryâ to inne przezwisko Whitewaxa. Earl jak zwykle mnie nie zawodzi. Jedyne, co może zawieść, to łatwowierność Precla.
- Masz to u mnie jak w banku, Stridderwind. Ale wisisz mi przysługę. -
- Przedyskutujemy to. Na razie. -
- Dobry jesteś. Miałem właśnie zapytać, po co ci wolne. Nic, wliczę to sobie w poczet zapłaty. Do zobaczenia -
Odkładam słuchawkę. Ciekawe, co będę musiał nakłamać Earlowi. Prawda, powód, dla którego muszę dziś zostać w domu raczej nie wyda się realny Cornflowâowi. Tymczasem wracam do mojego gościa. Mimo, iż dzieli mnie od niej kilka metrów mieszkania, czas dłuży mi się, kiedy rozmyślam o tym, co mi powiedziała. Strażnicy. Z nieznanego miejsca. Czarownicy, korzystający z pomocy to pojawiających się, to znikających wilków...
- Nie tylko wilków. Praktycznie większość zwierząt z instynktem łowieckim -
Stoję w progu pokoju i patrzę zdziwiony na Aznare
- Czy ty..? Albo ja coś na głos powiedziałem? -
- Wybacz, trudno mi się powstrzymać. Tak głośno i intensywnie myślisz -
Rumienię się. Niektóre z tych myśli nie należą do etycznych czy w dobrym guście. Szczególnie po tym jak ujrzałem ją w bieliźnie. No, co ja poradzę, jestem facetem!
- Przepraszam. Jest jakiś sposób by do tego nie dopuszczać? Poza pozbawieniem mnie głowy-
Dziewczyna chichocze. No jasne. Czyta moje myśli o czytaniu w moich myślach o myślach, o których nie powinienem myśleć. Czysty surrealizm i abstrakcja.
- Zobaczymy. Z tego, co spostrzegłam podczas... zapożyczania twej mowy, wystarczy, że zechcesz a nie będę znała żadnej z twych myśli. Zdajesz się posiadać większe możliwości niż ja-
Ciekawa perspektywa. Lecz mało prawdopodobna. W porównaniu z nią, największą sztuczką, na jaką stać moje magiczne âumiejętnościâ jest wyciąganie monety zza czyjegoś ucha. Udające się raz na dziesięć razy. A teraz słyszę to.
- Jasne. Dlaczego wcześniej nie spostrzegłem? -
- Wśród nas byłbyś już dawno wyszkolonym adeptem... Dziwne, nie pamiętam by kiedykolwiek zdarzyło się by ktoś z poza Azepsa miał takie predyspozycje -
- Cieszę się, jednak gdzieś byłbym doceniony. A tymczasem rozwiążmy mój âmyślowyâ problem. Cóż, nigdy nie byłem dobrym uczniem, ale może jakoś poradzimy sobie z nim -
Aznare uśmiecha się. Postępuje podobnie, nie wiedząc za bardzo, co mnie czeka. Liczę, że moja nauka nie będzie wymagała, na przykład, ofiary z serca młodego gołębia.
- Ależ żadni z nas barbarzyńcy, Malcom -
TorisGray - 2010-05-28, 21:12
" />Bardzo dobre