Kroniki Nowej Rasy - Początek (tom 1)
Vonderey - 2010-02-05, 11:57
" />// Moja pierwsza napisana do końca książka, będę wrzucał jeden rozdział w jednym poście bo inaczej będzie bałagan, tym bardziej że jak ktoś ma wolnego neta albo wchodzi z komórki a to nie podzieli się na strony to po prostu się nie załaduje
Rozdział 1
Skąd się wziąłem ?
Nie zawsze byłem inny. Kiedyś byłem normalnym chłopcem. Wtedy miałem też ojca...
Zaczęło się bardzo niepozornie: mieszkałem sam z ojcem, ponieważ matka zmarła przy moim porodzie. Tata zajmował się jakimiś badaniami, chyba dla rządu, bo nie pracował nigdzie indziej, a zawsze miał jakieś pieniądze. Nie pamiętam tego zbyt dobrze, bo byłem jeszcze mały. Wtedy żyło nam się całkiem nieźle, chociaż ojciec rzadko miał dla mnie czas. Najczęściej siedział w swoim laboratorium, do którego nie pozwalał mi wchodzić a ja i tak wchodziłem. Byłem ciekawskim dzieckiem, interesowało mnie wszystko dookoła, teraz wiem, że miał rację, gdybym wtedy coś zwalił albo pomieszał, mogłoby się skończyć tragicznie. Tata miał na biurku czarny telefon, którego też nie mogłem dotykać, bo podobno był bardzo ważny. Ten telefon zawsze dzwonił wieczorem, o szóstej, nigdy wcześniej, nigdy później, a tata zawsze go odbierał i słuchał. Nigdy nic nie mówił. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego tak było i pewnie już nigdy się nie dowiem.
Tego dnia telefon nie zadzwonił i tata z coraz większym zaniepokojeniem zerkał na zegarek. Kiedy minęło od szóstej około dziesięć minut, wstał z fotela i zaczął w pośpiechu pakować do walizek kolorowe buteleczki z jakimiś substancjami. Każda była oznaczona jego inicjałami, flagą Francji i Stanów Zjednoczonych. Na próżno pytałem ojca, co się stało. Powiedział, że nie może mi powiedzieć i wysłał do samochodu.
Siedziałem na tylnym siedzeniu Nissana Skyline (tata zawsze lubił szybkie samochody) i czekałem na niego. Wsiadł do samochodu i położył walizki obok mnie.
- Zapnij pasy i trzymaj walizki żeby nic się nie rozbiło - powiedział - będę jechał bardzo szybko.
Trzymałem walizki tak jak tata kazał a on rzeczywiście szybko jechał. Nigdy wcześniej nie rozwijał takich prędkości, szczególnie ze mną. Zobaczyłem przez tylną szybę dwa motory a na nich dwóch dziwnie ubranych mężczyzn.
- Gonią nas, trzymaj się i pilnuj walizek - ostrzegł tata. - Gdyby coś mi się stało zakop walizki tak, żeby nikt ich nie znalazł. Te chemikalia mogą być niebezpieczne dla ludzi. To miało zwiększać siłę żołnierzy, ale ma skutki uboczne i jest skrajnie radioaktywne. Jak płyn dostanie się w niepowołane ręce, albo co gorsza dostanie się do zbiorników z wodą, zginą tysiące albo nawet miliony ludzi...
Obiecałem, że zakopię, tymczasem motocykliści byli coraz bliżej, Tata kazał mi się czegoś chwycić i gwałtownie zahamował, co sprawiło, że goniący nas musieli skręcić na boki, żeby się o nas nie rozbić. Jeden z nich stracił panowanie nad pojazdem i wpadając przednim kołem do fosy przeleciał przez kierownicę i razem ze swoim motorem odbijał się jeszcze kilka razy. Nie chciałbym być chirurgiem, który będzie składał go do kupy. Przy tej prędkości z człowieka zostaje coś, co wygląda jak mięso mielone... Byłem pewny, że kierowca nie żyje.
Tata zawrócił zostawiając na asfalcie czarne ślady zanim drugi motocyklista zdążył zareagować, zawrócić i wrócić do pościgu. Nie wiedziałem gdzie i przed kim uciekamy, ale jako dziecko w takiej chwili nie uważałem tego za ważne. Chciałem tylko znaleźć się z tatą w bezpiecznym miejscu.
Uciekaliśmy i uciekaliśmy a motocyklista jechał ostrożniej, żeby uniknąć niemiłych niespodzianek, na początku chyba nie wiedział, jaki życiowy człowiek z mojego taty. On radził sobie w prawie każdej sytuacji.
Nagle stało się jasne, byliśmy otoczeni. Z każdej strony zajechały nam drogę samochody opancerzone i motocykle. Wszystko osłaniała uzbrojona, ubrana na czarno piechota. Jako mądry zaradny dzieciak zaproponowałem tacie, żeby zniszczyć zawartość walizek, ale tata powiedział, że nic z tego, bo gdyby substancje dostały się do powietrza albo wody, mogliby się zarazić niewinni ludzie.
W pewnej chwili tata kazał mi wyskoczyć z auta, zaraz zrozumiałem, dlaczego: ktoś celował do nas z rakietnicy.
Nie zdążyłem zabrać walizek, wyskoczyłem z samochodu i zacząłem biec, tata, zaczepił nogą o siedzenie i padł twarzą na ulicę i wtedy właśnie wystrzelona rakieta zetknęła się z samochodem. Więcej już ojca nie zobaczyłem. Po wybuchu zemdlałem, a kiedy się obudziłem, byłem już taki jak teraz, tyle, ze parę lat młodszy. Na początku nie wiedziałem, co się ze mną stało, teraz już wiem, że kiedy butelki z substancją zostały wysadzone, wszystkie chemikalia dostały się do powietrza i zostałem zmutowany. Ludzie, którzy nas gonili pewnie też, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać...
Pierwsze chwile w nowym wcieleniu były bardzo dziwne. Na początku kręciło mi się w głowie i coś się działo z moimi oczami, widziałem niewiarygodnie ostro, mógłbym czytać małe literki z odległości wielu metrów, nawet po ciemku.
Przeżyłem szok spoglądając na swoje dłonie. Pokrywało je rudawe, mięciutkie futerko a palce kończyły się błyszczącymi, ostrymi pazurami. Zorientowałem się, że cały pokryty jestem futrem: na plecach, rękach i nogach rudawo-brązowe a na brzuchu białe. Po wewnętrznej stronie dłoni i na spodach stóp miałem mięciutkie jak u kota poduszeczki.
Znalazłem jakiś kawałek błyszczącego metalu i przejrzałem się w nim. Miałem wydłużony pysk i ostre białe zęby a na głowie sterczały mi rude, trójkątne uszy. Byłem lisem, ale nie zwyczajnym lisem, nadal myślałem jak człowiek, miałem wyprostowaną postawę i ludzkie kształty. Gdybym spiłował pazury, ogolił się dokładnie i zakrył twarz, od zwykłych ludzi różniłby mnie tylko ogon, a ogon miałem piękny, długi i puszysty, rudy z białym zakończeniem. Przynajmniej nie zmieniłem wielkości i ubrania nadal na mnie pasowały, musiałem tylko zrobić w spodniach dziurę na ogon, a z takimi pazurami nie było to trudne. Tylko buty musiałem wyrzucić, łapy miały inny kształt niż ludzkie stopy i buty nie leżały jak należy.
W sumie nie wyglądałem źle, ale jakby mnie ktoś zobaczył, na pewno zadzwoniłby na policję. Ludzie boją się wszystkiego, czego nie rozumieją. Odszedłem z dala od ludzkich siedlisk. Nie chciałem, żeby przede mną uciekali ani żebym ja musiał przed nimi uciekać...
Przez długi czas mieszkałem na obrzeżach lasu. Sam. Nie czułem się samotny, zmieniłem pogląd na świat i wszystkie zwierzęta wydają mi się dobre i przyjazne, nawet w wilkach i lisach, choć wcześniej widziałem w nich tylko bezwzględnych zabójców dopatruję się wewnętrznego spokoju i dobra. Teraz jako pół zwierze, pół człowiek mogę całkiem inaczej wszystko oglądać, widzę jak wilki troszczą się o swoje szczenięta, jak lisy i szopy pracze zwijają się w kłębek, żeby się ogrzać...
Życie w samotności, gdy wokół jest tylko dzika przyroda zaczęło mi się coraz bardziej podobać, przypomniała mi się klasyka, którą czytał mi ojciec, to był chyba „Faust” Goethego: „Chwilo trwaj, jesteś piękna...”. Naprawdę chciałem, żeby to trwało jak najdłużej. Zastanawiałem się tylko, jakim teraz jestem gatunkiem? Homo Vulpes?
Mógłbym tak żyć i żyć, ale niestety życie ma to do siebie, że zawsze się komplikuje...
Vonderey - 2010-02-05, 12:00
" />Rozdział 2
Kłopoty
Pewnego dnia siedziałem sobie spokojnie na drzewie i chyba nawet trochę przysypiałem. Wokół mnie biegały zwierzęta, już się przyzwyczaiły do mojej obecności i nie bały się mnie, czasem nawet same do mnie podchodziły, siadały obok mnie i spokojnie odpoczywały. Nie byłem już człowiekiem, sama bliskość innej istoty mi wystarczała, zwierzakowi pewnie też, bo nie łasił się o pieszczoty, nie był do nich przyzwyczajany.
Usłyszałem podejrzany hałas, natężyłem słuch, okazało się, że to warkot silnika jakiegoś starego, popsutego samochodu, Skyline taty nigdy nie brzmiał podobnie. Zwierzak, który siedział obok mnie wstał i nastroszył sierść, jego uszka, które przedtem spokojnie leżały oklapnięte, teraz groźnie sterczały. Zostawiłem go na chwilę i bezszelestnie pobiegłem sprawdzić, co się dzieje.
Samochód stanął obok drzewa i wysiadło z niego dwoje wyraźnie pijanych ludzi. Z uwagą obserwowałem, co zrobią, dawno nie widziałem ludzi i szczerze mówiąc nie specjalnie chciałem ich widywać. Normalnie od razu bym sobie poszedł, uznając, że pijacy po prostu chcą się wypróżnić, ale coś nieprzyjemnie drażniło mój instynkt, czułem, że wydarzy się coś złego, nie dawało mi to spokoju, więc wolałem mieć ich na oku.
Jeden z pijaków wyjął nóż sprężynowy i zaczął dla zabawy obcinać gałęzie drzewom i niszczyć korę, a drugi wyrzucał puste butelki z samochodu w krzaki. Spędziłem w lesie już niezły kawał czasu i zdążyłem pokochać to miejsce i wszystko, co tu mieszka. Czułem, że aż się we mnie gotuje, już miałem wyjść i porządnie ich nastraszyć, ale pewnie nic by to nie dało, byli kompletnie pijani, nie wiem jak prowadzili samochód, ale w całych stanach policja chyba spała... Jutro pomyśleliby, że tylko im się przywidziałem albo przyśniłem. Gdy jeden z pijaków dźgał młodą sosnę, wkładając dużo wysiłku w to, żeby zeschła nerwy aż mnie rozrywały, ale najgorsze było dopiero przede mną.
Niedaleko mnie przemknął lisek z gołębiem w pyszczku, pewnie chciał nakarmić swoje młode, ale moczymorda, który wyrzucał butelki chwycił jedną z nich i cisnął w stronę niewinnego zwierzaka. Nie trafił, ale spłoszył liska tak, że ten musiał zostawić swoją zdobycz. Teraz będzie musiał znowu polować, albo pozostanie głodny. On i być może jego rodzina...
Moje nerwy nie wytrzymały, wyskoczyłem z ukrycia i pobiegłem w stronę ludzi. Miałem ochotę rozszarpać ich na strzępy. Obudził się we mnie instynkt myśliwego, ale powstrzymałem się. Stanąłem przed nimi i zaryczałem dziko. Umiałem mówić po ludzku, nawet w dwóch językach, potrafię mówić tak jak wtedy, kiedy byłem człowiekiem, ale słowa ich nie przestraszą tak jak prawdziwy ryk. Przyznam szczerze, że w mojej wściekłości nie bardzo wiedziałem, co im powiedzieć...
Pijacy wskoczyli do samochodu i w panice zaczęli odpalać silnik. Jako pamiątkę, żeby potem nie myśleli, że byłem wytworem ich wyobraźni albo zbyt dużej ilości promili, zostawiłem im wybitą przednią szybę, kilka wgnieceń na masce i długie szramy po moich pazurach na drzwiach i powyżej zderzaka. Policyjny rzeczoznawca miał pewnie potem duże problemy z ocenieniem, co tu się stało, żadne zwierze nie ma takich pazurów ani tyle siły, ile ja, nawet ślady ataku niedźwiedzia wyglądałyby inaczej. Niedźwiedź nie atakuje z myślą, żeby właściciel samochodu zapłacił jak najwięcej za naprawę.
Ludzie odjechali wrzeszcząc jak opętani, a ja miałem pewność, że ci dwaj już tu nie wrócą.
Myślałem, że wystraszenie kilku ludzi załatwi sprawę, ale niestety, wszystko się skomplikowało, dopiero teraz zaczęły się kłopoty.
Następnego dnia na miejsce zdarzenia przyjechała policja i tak jak myślałem, od razu znalazła moje ślady.
Miałem sporo czasu na przemyślenia, doszedłem do wniosku, że ludzie to zły gatunek, niszczą wszystko, co ich otacza, gdyby nie oni, Ziemia byłaby pięknym miejscem. Kiedyś byłem człowiekiem i nie myślałem o tym w ten sposób, teraz nie jestem już ani człowiekiem, ani zwierzęciem, więc mogę być obiektywny. Po raz pierwszy w życiu wstydziłem się swojego ludzkiego pochodzenia. Mutacja nie była już dla mnie wypadkiem, ale cudem...
Policja zbierała odciski moich łap i wszystkie możliwe dowody, jakie mogła znaleźć. Słyszałem, że któryś policjant miał wysłać rzeczy do jakiegoś specjalisty zoologa, który osądzi, jakie zwierze mogło dokonać takich zniszczeń. No cóż, życzyłem mu powodzenia i podśmiewałem się z tego, nie ma takiego gatunku, który wyglądałby i zachowywał się jak ja, przynajmniej tak myślałem do pewnego czasu...
Policja pojechała robić swoje badania i raporty a ja odetchnąłem z myślą, że teraz wreszcie będzie spokój. Wtedy nie wiedziałem jak bardzo się myliłem...
Vonderey - 2010-02-05, 12:02
" />Rozdział 3
Polowanie
Stało się. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że ludzie będą do mnie strzelać. Obudziłem się o świcie, a tutaj wszędzie jeździły policyjne terenówki. Dookoła było pełno uzbrojonych policjantów. Chciałem podejść i zorientować się, co dokładnie się dzieje. Dosłownie milimetry od mojego ucha świsnęła kula. Momentalnie zbiegła się cała zgraja rozglądających się z podnieceniem ludzi. Na szczęście zdążyłem uciec. Posiadłem umiejętności, o których zwykli ludzie mogą tylko marzyć. Zanim strzelec zdążył wytłumaczyć kolegom, co zobaczył i dlaczego strzelał, mnie już nie było. Wiedziałem już, że nie mogę tam zostać.
W biegu zastanawiałem się gdzie pójść. Do miasta nie mogę, bo tam są ludzie, do lasu też nie, bo tam będą mnie szukać. O wsi wcześniej nie myślałem, ale tam też nie byłbym do końca bezpieczny. Dobrze, że psy były po mojej stronie i pomagając mi specjalnie myliły trop, prowadząc ludzi w złych kierunkach tym samym opóźniając pościg.
Skakałem z drzewa na drzewo jak wiewiórka. Puszysty ogon stawiał opór powietrzu, co trochę przeszkadzało, ale miał też swoje zalety: można było się w niego wtulić w zimną noc i pomagał utrzymywać równowagę nawet, gdy biegłem po chwiejącej się gałęzi, poza ty wyglądał świetnie. Zdążyłem już polubić swoje ciało. Wiedziałem, że do starego już nigdy nie wrócę. Nie chciałem wrócić. Za dużo w moim życiu się zmieniło, żebym teraz z powrotem stał się człowiekiem. Nie wyobrażałem sobie życia bez ogona, pazurów i moich sterczących uszu.
Po przebiegnięciu kilkuset metrów zdecydowałem, że ucieknę w góry, tam nikt mnie nie znajdzie i co najlepsze, nie będzie miał możliwości mnie szukać. W górach nie można jeździć terenówkami, poza tym teren gór był otoczony rezerwatem. Nie można tam było polować na zwierzęta i miałem na dzieję, że na mnie też.
Nie widziałem już za sobą żadnych ludzi, nigdzie wokół nie było nikogo. Zwolniłem trochę, żeby zachować energię, w stronę gór daleka droga, a ja nie mogę biec bez przerwy kilkunastu kilometrów. Cały czas przemieszczałem się po drzewach i nie zostawiałem wyraźnych śladów, to mogło zmylić trop policji na dosyć długi czas, chyba, że ktoś zauważy mnie z daleka i zaobserwuje kierunek, w którym się przemieszczam.
Przemyślałem swoją sytuację: byłem goniony przez kilkudziesięciu uzbrojonych po zęby ludzi, do tego mieli osiem albo nawet dziewięć terenówek. Zdałem sobie sprawę, jak głupi są ludzie: chcą mnie zabić tylko dla tego, że mnie nie znają. Gdyby zrozumieli, czym jestem i że nie chcę zabijać im owiec ani zaciągać do lasu niewinnych rolników, woleliby mnie zbadać niż od razu zastrzelić. Tak działa ludzki umysł: jak czegoś nie rozumieją, uznają, że jest głupie, jak coś im się nie podoba, nieważne, jakie by było naprawdę, z góry zakładają, że jest brzydkie. Ludzie zamykają się przed nieznanym, choćby miało im to pomóc.
Większość ludzi widziała kiedykolwiek mysz. Prawie każda kobieta i co drugi mężczyzna powie, że mysz jest paskudna. Czy powiedziałby tak gdyby poznał ją lepiej? Co może być złego w małym nerwowym stworzonku? Mysz biega i szuka pożywienia. Czy człowiek nie szukałby jedzenia gdyby był głodny? Czy nie uciekałby, gdyby dziesiątki razy większe stworzenie próbowało go zabić, za to, że brzydko wygląda, albo, że pląta się po domu?
Byłem już niedaleko gór a pościgu nadal nie było widać. I tak prędzej czy później mnie wytropią, więc nie marnowałem czasu i zacząłem się wspinać szukając jakiejś jaskini, w której mógłbym schronić się na noc. Po dwóch godzinach wspinaczki znalazłem. Jaskinia była głęboka i ciemna. Świetnie. Ciemność dawała mi przewagę, bo ja dobrze w niej widziałem, a ludzie wręcz przeciwnie. Gdyby użyli latarek, od razu bym ich zauważył.
Chwilowo nie musiałem się spieszyć, wspinaczka, którą zaliczyłem w dwie godziny, była niemożliwa dla zwykłego człowieka w mniej niż pięć godzin. Zebranie ekipy i sprzętu też zajmie trochę czasu. Sprowadzenie helikoptera zajmie co najmniej kilka godzin, a w jaskini i tak mnie z niego nie wypatrzą. Zaczynało się ściemniać, więc pomyślałem, że policjanci na razie sobie odpuszczą. Poszedłem rozejrzeć się po jaskini, w której miałem spędzić trochę czasu, chciałem też się przespać, bo jakby mnie znaleźli, mógłbym długo nie mieć takiej możliwości.
W jaskini ktoś był...
Vonderey - 2010-02-05, 12:05
" />Rozdział 4
Wspólnota
Tylna ściana jaskini zakończona była ciężkimi metalowymi drzwiami rozsuwanymi na boki. Przy drzwiach stał inny pół lis, pół człowiek. Ucieszyłem się i zaniepokoiłem jednocześnie. Wiedziałem już, że nie będę jedyny, ale miałem wątpliwości co do jego usposobienia. Nie miałem gdzie pójść a już zbliżała się noc, więc nie miałem specjalnego wyboru, poszedłem dowiedzieć się, co on tu robi. Jeśli on mnie nie zabije, zabiją mnie ludzie. Ludzie zabiliby mnie na pewno, gdyby tylko mnie znaleźli, a przy obcym miałem szanse na przeżycie co najmniej pół na pół.
Podchodziłem najciszej jak potrafiłem, ale strażnik i tak mnie usłyszał, w końcu tak jak ja miał doskonały słuch. Lis wyciągnął strzelbę i wycelował ją we mnie.
- Kim jesteś i po co przychodzisz? - Zapytał mnie.
- Jestem RJ Thompson, syn Alana Thompsona, szukam schronienia, bo gonią mnie uzbrojeni ludzie. Chcą mnie zabić, więc pomyślałem, że w jaskini nie wypatrzą mnie z helikoptera. – Wytłumaczyłem się.
Strażnik wpisał jakiś kod na klawiaturze obok drzwi a te rozsunęły się. Okazało się, że za drzwiami kryła się winda.
- Zjedź na sam dół i zgłoś się do generała Todda Andersa, on przydzieli ci jakieś miejsce i powie, jaka jest sytuacja, ja cię nie odprowadzę, bo jeśli, rzeczywiście przyjdą tu jacyś ludzie, muszę bronić dostępu do bazy.
Podziękowałem za pomoc i wsiadłem do windy. Winda opadała w dół z ogromną prędkością. Miałem wrażenie, że jakbym podskoczył, na stałe straciłbym kontakt z podłożem. Po niecałej minucie drzwi rozsunęły się ponownie i moje oczy poraziło jaskrawe światło lamp. Znalazłem się w wielkiej prostokątnej sali.
W całym pomieszczeniu nie zaobserwowałem żadnych zbędnych ozdób. Surowy wojskowy styl. Najdziwniejsze było to, że wszędzie kręcili się podobni do mnie. Długo myślałem, że jestem sam, a tutaj kwitło prawdziwe społeczeństwo. Zaczepiłem jednego, żeby spytać o generała:
- Wybacz, kazano mi zgłosić się do generała Todda Andersa, możesz mi wskazać, gdzie on jest?
- Widzę, że jesteś tu nowy, wszyscy wiedzą, że kwatery oficerów są na samym końcu schronu, ostatnie drzwi naprzeciwko windy, tam będzie korytarz, piąte drzwi to wejście do gabinetu generała. – Lis popchnął mnie lekko w odpowiednim kierunku i za chwilę dotarłem gdzie trzeba.
Nie byłem już człowiekiem, ale została mi wpojona od dziecka kultura: zastukałem do drzwi generała i zaraz zostałem wpuszczony do środka.
Generał Anders wykazał duże zainteresowanie moją osobą, widocznie nigdy wcześniej nie spotkał mutanta poza bunkrem. Opowiedziałem mu swoją historię od początku do końca uwzględniając w szczególności ostatnie, on słuchał uważnie i nie przerywał mi. Kiedy skończyłem powiedział:
- To my byliśmy tymi, którzy zaatakowali was podczas ucieczki. Twój ojciec prowadził niebezpieczne badania dla obcego rządu na terenie naszego kraju. Musieliśmy interweniować.
Nie miałem do nich pretensji. Wspólny los łączy a czas, który spędziłem sam w lesie pokazał mi, że wszystko przemija. I tak byłem na nich skazany, więc wolałem żyć w zgodzie.
Dowiedziałem się, że wszystkich osób tutaj jest czterysta osiemdziesiąt, w tym pięćdziesiąt pięć kobiet, że jesteśmy w schronie przeciwatomowym przekształconym w tajną bazę wojskową, w której dowodził właśnie generał Anders, kiedy był jeszcze człowiekiem, a większość mieszkańców to byli żołnierze. Rasa, którą tworzymy została nazwana zgodnie przez jej członków: Strażnicy Ziemi.
Trudno jest utworzyć z rozproszonych półzwierząt zorganizowane społeczeństwo, ale Anders miał do tego wybitne zdolności. Pod koniec rozmowy trafiła do mnie propozycja, żebym został z nimi na stałe. Zgodziłem się bez wahania.
Baza miała system nasłuchowy i mogliśmy podsłuchiwać policję, nasza rasa była tajna, więc nie mogliśmy ryzykować ujawnienia się. Podsłuchaliśmy kilka rozmów przez krótkofalówkę. Dostałem ataku śmiechu, kiedy dowiedziałem się, że policjanci myślą, że gonią psychopatę z nożami.
Kiedy dogadaliśmy się z generałem, on pokazał mi osobiście moją kwaterę. Nie była zła. Najlepsze było to, że byłem czterysta osiemdziesiątym pierwszym członkiem wspólnoty Strażników Ziemi. Po samej nazwie wspólnoty mogłem domyślić się, że też kochają przyrodę. Wiedziałem, że będę tu pasował.
Położyłem się spać a generał powiedział, że jutro znajdę sobie jakieś pożyteczne zajęcie. Już nie mogłem się doczekać...
Vonderey - 2010-02-05, 12:07
" />Rozdział 5
Po jedzenie
Wstałem jak zwykle z samego rana. Nigdy nie potrzebowałem budzika ani innych wynalazków. Z zaskoczeniem zauważyłem, że większa połowa społeczeństwa już była na nogach. Może ten gatunek miał taki tryb życia? Postanowiłem od razu wypełnić polecenie generała Andersa, tak, więc poszedłem do działu kadr, który z uwagi na dość niską populację składał się z tylko jednej osoby.
W kadrach pracowała wyjątkowo piękna, młoda lisica. Byłem już praktycznie dorosły, jeśli liczyć pełnoletność w ludzkich latach, więc potrafiłem to docenić. Nie dając się ponieść zbyt wybujałym fantazjom, przeszedłem do rzeczy: przekazałem informację, że generał kazał mi znaleźć pracę.
Lisica przeglądała kartotekę, miałem nadzieję, że przejdzie do niższych rzędów, ale niestety, znalazła odpowiednie foldery od razu. Wcześniej zerkałem na jej pierś dla czystej przyjemności, gdy już opanowałem instynkt, zauważyłem, że jest tam plakietka: „Clair Hawks - Kadry”.
Clair rozłożyła teczki na stoliku, który oddzielał mnie od niej i kartotek. Kazała mi wybrać tę, która najbardziej mi pasuje. Z tego ca zauważyłem, było kilka prac przeznaczonych na dzisiaj, dowiedziałem się, że ci, którzy nie mają stałej pracy, takiej jak na przykład Clair, codziennie muszą przychodzić do kadr i załatwiać jedną z wymienionych w kartotece prac. Widocznie inni wstali wcześniej i najłatwiejsze prace już się rozeszły, miałem do wyboru: Sprzątanie korytarza A, Sprzątanie jadalni, Gotowanie, Zmywanie i to, co mnie najbardziej zainteresowało - misja zewnętrzna - Zdobywanie pożywienia (jedno miejsce). To podobno była trudna i niebezpieczna praca, ale mimo to ją wybrałem.
Okazało się, że na odprawę przed misją mam razem z pozostałymi dwoma kandydatami iść do kapitana Lotora. Clair wskazała mi drogę do jego gabinetu.
Kiedy wszedłem do gabinetu, ci dwaj, którzy mieli iść ze mną, już tam byli. Kapitan Lotor udzielił nam wskazówek, takich jak: „Uważajcie, żeby nikt was nie zobaczył...” albo „Nie podrapcie i nie uszkodźcie zbytnio pojazdu, żeby wszystko wyglądało na zwyczajny wypadek...”.
Zrozumiałem, że kapitanowi zależy na tym, żeby ludzie jak najmniej wiedzieli o naszym istnieniu. Nie miałem nic przeciwko temu rozumowaniu. Wystarczyło, że lekko poobijałem samochód i przestraszyłem trochę ludzi, a już gonił mnie cały komisariat. Co by było, gdyby przyłapali mnie na kradzieży ciężarówki?!
Misja, w której miałem brać udział polegała na przejęciu ciężarówki z towarem do jakiegoś sklepu, a potem, dostarczeniu zawartości do bazy za pomocą starego wyciągu krzesełkowego. Ciężarówkę mieliśmy potem zostawić jak najdalej od niego żeby nie ułatwiać policji pracy.
Moi partnerzy okazali się podobnymi amatorami w dziedzinie kradzieży pojazdów jak ja, wzięli tę robotę, bo nie chcieli sprzątać całego korytarza albo sali jadalnej. Zgodnie uznaliśmy, że jeden z nas z wózkiem będzie czekał na szczycie wyciągu i odbierał towar a potem zawoził go do windy, stamtąd będzie odbierał go magazynier. Zrobiliśmy losowanie i wypadło na Simona. Ja z Martinem, bo tak się nazywał mój tymczasowy partner, poszedłem zaczaić się na ciężarówkę.
W ciągu piętnastu minut wcisnęliśmy się w czarne, luźne ubrania, kombinerki i założyliśmy rękawiczki. Długie płaszcze ze sztucznej skóry skutecznie zasłaniały nasze ogony. Wyglądaliśmy jak wyciągnięci z Matrixa, kominiarka nieprzyjemnie przyciskała mi do głowy uszy, ale najważniejsze, że wina za napad zostanie zrzucona na człowieka a nie na Strażników Ziemi.
Razem z Martinem czekałem na odpowiednią ciężarówkę prawie godzinę, aż w końcu zauważyłem pojazd dowożący to, czego potrzebujemy do miejscowego supermarketu. Było tam nie psujące się za szybko jedzenie: mąka, cukier, sól, bułka tarta, makarony i sporo konserw.
Stanęliśmy na środku drogi, żeby zatrzymać kierowcę. Nie stanowiło to dla nas zagrożenia. Nawet gdyby kierowca się nie zatrzymał, mogliśmy w mgnieniu oka odskoczyć, albo nawet wskoczyć na dach pojazdu.
Kierowca zatrzymał się i odsunął szybę a ja szybkim ruchem łapy wyrzuciłem go z ciężarówki. Był chudy, więc bez problemu wyleciał przez otwarte okno, nie musiałem używać pazurów, żeby go zabić, poza tym nie chciałem zostawiać śladów. Rzuciłem nim w taki sposób, żeby złamać mu kręgosłup. Martin ukrył trupa w krzakach a ja siadłem za kółkiem, podczas drogi pobudzając przyjemnie moje ego, przyznał, że jestem niezły.
Reszta misji odbyła się bez problemów. Nieźle się zmęczyliśmy przy rozładowywaniu ciężarówki i zwiezieniu tego potem do bazy. Na szczęście nie ja odwoziłem ciężarówkę. Można powiedzieć, że w trzy osoby, oczywiście w paru kursach, zwieźliśmy jakieś sześć ton jedzenia. Dla czterystu osiemdziesięciu osób starczy to na jakieś jedenaście, może dwanaście dni.
Położyłem się spać o piątej po południu, byłem zbyt wyczerpany, żeby zwiedzać bazę, może jutro znajdę lepszą pracę i znajdę na to czas i energię. Postanowiłem następnego dnia wstać jak najwcześniej i znaleźć sobie coś lekkiego.
Nie wiedziałem, dla czego nie miałem wyrzutów sumienia z powodu morderstwa i kradzieży, których się dzisiaj dopuściłem. Zabijając niewinnego człowieka czułem się tak obojętnie, jakbym zabijał karpia na wigilię. Nie czułem już więzi z tym gatunkiem. Może to i lepiej...
Vonderey - 2010-02-05, 12:08
" />Rozdział 6
Ona i ja
Tym razem wstałem wcześniej. Mało kto o tej porze był poza łóżkiem. Dział kadr był otwarty od piątej rano, byłem tam już około za piętnaście piąta. Clair sumiennie wypełniała swoje obowiązki, otwarła punktualnie i od razu zabrała się za porządkowanie kartotek. Nie miałem tu jeszcze żadnych dobrych znajomych, więc zacząłem z nią niewinną rozmowę. Od razu coś zaiskrzyło, ja polubiłem ją, a ona najwyraźniej polubiła mnie. W ciągu kilku minut została moją najlepszą przyjaciółką, co nie było trudne, bo żadnych innych przyjaciół tu nie miałem. Mięliśmy ze sobą mnóstwo wspólnych tematów, wypytywała mnie z wyraźną ciekawością jak mieszkało w lesie a sama opowiadała mi o Schronie, o najciekawszych miejscach i o najważniejszych osobach. Tak się zagadaliśmy, że do kadr zaczęli przychodzić inni poszukiwacze łatwej roboty, na szczęście Clair odłożyła dla mnie Smarowanie Zawiasów. Byłem jej za to bardzo wdzięczny, bo z tego, co się dowiedziałem z folderu wynikało, że trzeba tylko wziąć smar w aerozolu i fuknąć na każdy zawias. Przy okazji mogę rozejrzeć się po bazie. Podziękowałem za wszystko i poszedłem do magazynu po smar.
Smarowanie zajęło mi niecałe dwie godziny. Znalazłem w bazie coś w rodzaju stołówki, w której podawano kawę, herbatę i ciepłe posiłki. Dotychczas myślałem, że jemy tylko w sali jadalnej, w której zjadłem mój pierwszy w tej bazie obiad. Niedaleko pomieszczeń magazynowych była duża sala gimnastyczna z poustawianymi różnego rodzaju drążkami i odskoczniami. Dawniej służyła w bazie jako miejsce treningu żołnierzy, teraz można było tam rozprostować kości skacząc z drążka na drążek.
Po skończeniu pracy zaproponowałem Clair kawę w stołówce, którą znalazłem. Dziewczyna zgodziła się bez problemu, ale zaznaczyła, ze może pójść dopiero o dziewiątej, bo wtedy zazwyczaj rozchodzą się wszystkie karty.
Za każdym razem, kiedy spojrzałem na kierowniczkę kadr, burzyły się we mnie hormony, przypominało mi się, co generał Anders mówił o konieczności przedłużenia gatunku. Clair chyba też to rozumiała, bo nie stawiała żadnych oporów, kiedy zapraszałem ją gdziekolwiek.
Od tego dnia mogłem wstawać o dowolnej godzinie, bo najlepsze prace miałem schowane „pod ladą”. Każdego dnia byłem bliżej Clair i coraz bardziej ją kochałem. Nie widziałem nic doskonalszego od niej, nie widziałem żadnych jej wad.
Czwartego dnia od przybycia do bazy po raz pierwszy pocałowałem swoją ukochaną. Pocałunek z lisem był lekko dziwaczny, ale była to jedna z najwspanialszych chwil, jaką przeżyłem. Clair też się spodobało. Długo przesiadywaliśmy razem patrząc sobie w oczy, dzięki niej zawsze miałem czas, bo prace zwykle nie wymagały więcej niż godzinę czasu.
Po tygodniu od naszego pierwszego spotkania zdecydowaliśmy się wziąć ślub. Ta ludzka tradycja została u nas zachowana, od początku powstania gatunku tylko dwie pary zawarły małżeństwo i żadna z nich nie miała jeszcze dzieci, jak na pięć lat to bardzo mało. Chcieliśmy to nadrobić. Ślub braliśmy nie dlatego, żeby nie mieć grzechu za przedślubne współżycie, ani ja, ani ona w to nie wierzyliśmy, ale chcieliśmy sformalizować swój związek i dać przykład innym. Chciałem przy świadkach wyznać jej miłość i przyrzec, że będę z nią na zawsze, w szczęściu i nieszczęściu, zdrowiu i chorobie... Właściwie nie potrzebowałem przyrzeczenia, wiedziałem, ze tak właśnie będzie, ale od dawna marzyłem, żeby wypowiedzieć te słowa przy ołtarzu.
Odbyła się piękna ceremonia poprowadzona przez generała Andersa, który z braku księdza albo chociaż pastora musiał nam wystarczyć. Na nasze wesele przyszli wszyscy, sam załatwiłem porządne jedzenie i wino włamując się do małego nocnego sklepiku.
Nie będę dokładnie opisywał nocy poślubnej. Powiem tylko, że nigdy jej nie zapomnę. Doceniłem zalety lisiej anatomii. Po ślubie Clair wprowadziła się do mnie zwalniając swój pokój.
Moje życie wreszcie nabrało sensu.
Vonderey - 2010-02-05, 12:10
" />Rozdział 7
Mam syna
Od mojego ślubu z Clair minęło już dziewięć miesięcy, żyło nam się razem świetnie a ja z zadowoleniem obserwowałem jak rośnie jej brzuszek. Policja nadal myślała, że poszukuje psychopatycznego mordercy pokroju Freddiego Krugera. Nie skojarzyli nawet: „Po co psychopacie transport mąki i makaronu albo dziesięć ton ziemniaków?”. Proces myślenia u ludzi jak zwykle przebiegał zbyt wolno. W tym przypadku się z tego cieszyłem. Ludzie byli obcym gatunkiem, potencjalnym wrogiem, im większą mamy nad nimi przewagę, tym lepiej. A przewagę mięliśmy pod każdym względem oprócz liczebności.
W każdym gatunku zdarzają się jednostki wybitne, takie jak u ludzi Mikołaj Kopernik albo Juliusz Cezar. My mamy generała Andersa, który jest genialnym przywódcą, a nawet jako nasz „władca” zachował normalność i nie stał się dążącym do własnego szczęścia tyranem. Zyskał nasz szacunek i łatwo go nie straci. Oczywiście wśród zwierząt też są wybitne osobniki. Trudno by je wymieniać, bo zwierzęta nie przejmują się czymś takim jak imiona a nawet gdyby, trudno byłoby je interpretować tak jak u ludzi. Co można powiedzieć o przywódczyni stada słoni, która prowadzi stado do wodopoju, dziesiątki, nieraz nawet setki kilometrów, jednocześnie pilnując, żeby grupa się nie rozproszyła? Z pewnością nie jest to coś, co może zrobić każdy.
Mam nadzieję, że za tysiąc lat nasz gatunek nie stanie się taki jak ludzie, że nie zaczniemy ponownie niszczyć Ziemi. Jesteśmy jej Strażnikami. Tak ma pozostać.
Z niecierpliwością czekałem na zbliżający się poród. Nasze dziecko miało być pierwszym w historii Strażników Ziemi. Zauważyłem, że Stacy Conors też jest w ciąży, ale najpóźniej w szóstym miesiącu. U Clair skurcze były coraz częstsze i mocniejsze, czasem nawet pojawiały się co dziesięć minut. Dzień rozwiązania był bliski.
Doktor Hall czuwał przy mojej żonie przez prawie całą dobę, każde dziecko jest teraz na wagę złota, bez nowego pokolenia nasza rasa nie przetrwa. Nie spałem już od trzech dni i aż kręciło mi się w głowie ze zmęczenia, na szczęście generał to rozumiał i sam zaproponował mi kilka dni wolnego, sam nawet osobiście wpadał czasami zobaczyć, czy wszystko dobrze. Naprawdę wspaniały z niego gość.
Clair odeszły wreszcie wody i niedługo zaczął się poród. Przez cały czas trzymałem ją za rękę, choć wbijała mi głęboko w skórę swoje pazury. Facetowi trudno jest wyobrazić sobie jak cierpi kobieta podczas porodu. Wszystko trwało około czterech godzin i w końcu mogłem wziąć na ręce nowego członka rodziny. Mojego syna. Kiedy go zobaczyłem, łzy stanęły mi w oczach. Wreszcie jestem tatusiem. Trzymałem na rękach swojego pierworodnego. Miałem ochotę pokazać go całemu światu, niestety doktor Hall kazał zostawić go razem z jego matką na obserwacji, nie chciałby żadnych komplikacji. Ja też nie chciałem.
Generał chyba stał przez cały poród pod drzwiami, bo gdy usłyszał nasze odgłosy radości i pierwszy płacz dziecka, od razu wbiegł do gabinetu sanitarnego, żeby nam pogratulować. Z żoną jednogłośnie uznaliśmy, że dzieciak będzie nazywał się Todd. Todd Thompson.
Dostaliśmy dwa miesiące wolnego, żeby móc opiekować się dzieckiem i przystosować się do nowego życia. Przespałem dwa dni bez przerwy, przeraziłem się mojego zaniedbaniem i od razu pobiegłem do gabinetu dowiedzieć się, co z Clair i Toddem. Co bym zrobił, gdyby coś im się stało, kiedy ja spałem? Na szczęście wszystko było dobrze.
Za moją prośbą sąsiad przeprowadził się do starego mieszkania Clair, a ja zamurowałem drzwi wejściowe do jego pokoju i przebiłem drzwi wejściowe do jego pokoju w ścianie pomiędzy jego pokojem a moim. Nie było to trudne, bo ściany działowe zrobione były z miękkich pustaków. Wstawiłem ramy do drzwi i zamalowałem zamurowane miejsce, tak, żeby nie różniło się od reszty ściany. Zrobiłem generalny remont całego mieszkania połączony z przemeblowaniem. Wszystkie materiały zdobyłem sam, kiedy uzyskałem zgodę generała na opuszczenie bazy. Jego zgoda była potrzebna, inaczej każdy by wychodził i wchodził kiedy chciał i z pewnością już dawno ktoś by nas odkrył. W każdym razie wszystko wyszło pięknie, załatwiłem nawet wózek i łóżeczko dla dziecka. Wiedziałem, że żona ucieszy się, jak ją wypiszą z gabinetu. Na razie chodziłem do niej co dwie lub trzy godziny i nie pokazywałem po sobie, że coś się zmieniło.
Clair nie poznała naszego mieszkania. Kiedy dowiedziała się, co zrobiłem wskoczyła mi w ramiona i aż się wzruszyła. Odkąd wróciła, nigdy nie spałem dłużej niż trzy godzin, Todd cały czas płakał. Wiedzieliśmy przynajmniej, że ma zdrowe płuca. Za trzy miesiące Stacy też urodziła. Po urodzeniu się tych pierwszych dzieci, wszyscy zaczęli żenić. Jedna para po drugiej, aż po miesiącu zostały tylko trzy wolne kobiety. Przyczyniliśmy się do rozwoju populacji i jestem z tego dumny.
Vonderey - 2010-02-05, 12:11
" />Rozdział 8
Wykrycie
Nowe życie wyglądało wspaniale, Todd zaczął już wymawiać pierwsze słowa i umiał już całkiem nieźle chodzić, uczył się bardzo szybko i sprawnie. Trzy tygodnie od urodzenia potrafił już mnie nazwać, nie mówiąc: „Papa”, tylko normalnie: „Tatuś”. Clair nie mogła jeszcze wrócić do pracy, małe dziecko potrzebuje praktycznie całodobowej opieki, do tego jeszcze pół lis, który jest wyjątkowo zwinny i wszędzie się wciśnie sprawia dodatkowy kłopot. Ja nabrałem takiej wprawy w zmienianiu pieluszek, że zacząłem poważnie zastanawiać się nad drugim dzieckiem. Chciałem mieć jeszcze córeczkę. Wróciłem do pracy, ale generał kazał mi brać tylko lekkie zajęcia pod groźbą rozstrzelania. Śmiał się ze zrozumieniem i tłumaczył, że mam wystarczająco dużo zajęć w domu. Dział kadr przejął chwilowo Martin, przynajmniej do czasu, kiedy Clair wróci do pracy.
Generał Anders powiedział mi, że policja i wojsko zaczęło węszyć w górach, chyba znaleźli jakiś nasz trop. Nic dziwnego, przez noszenie dostaw wydeptaliśmy regularne ścieżki. Zgłosiłem się na ochotnika jako drugi strażnik. Anders na początku mi odradzał, tłumacząc, że jestem młodym ojcem, jeszcze dużo dzieci musi się pojawić i jestem teraz osobą, która najbardziej szkoda by było stracić. Byłem nieugięty, więc generał zgodził się. Dostałem dwa uzi i cztery zapasowe magazynki oraz kamizelkę kuloodporną i hełm.
To, że kręci się w pobliżu zbyt dużo mundurowych było prawdą. Była noc, ale z daleka już widziałem dwunastu policjantów uzbrojonych jak za wojnę. Założyłem tłumiki nie ma po co alarmować kręcących się wokół pojedynczych funkcjonariuszy.
Policjanci zbliżali się coraz bardziej nierozważnie używając latarek. Mogliśmy ich zauważyć nawet z odległości dwóch kilometrów. Nie chcieliśmy wychylać się z jaskini, jeśli nie będzie trzeba. Po co ryzykować, jeśli mogą nas nieuważnie ominąć?
Niestety nie ominęli. Czekaliśmy w ciszy aż podejdą do nas na odległość pięści, kiedy jeden z policjantów natrafił na drugiego strażnika światłem latarki, musieliśmy interweniować. Pięciu pierwszych padło po seryjce z uzi. Nie zdążyliśmy zapobiec katastrofie. Zdradziło nas pięć słów do krótkofalówki: „To nie ludzie, to mutanty” i wciśnięty przycisk namierzania GPS wskazujący naszą pozycję. Nie mogliśmy nic zrobić. Rząd ludzi już o nas zapewne wie. Dobiliśmy resztę i w nerwach zużywając prawie cały magazynek na tego, który nas zgłosił. Kula wystrzelona przez jednego z upadających funkcjonariuszy boleśnie rozcięła mi ramię. Policjanci, którzy usłyszeli strzały zbiegli się i popadali jak muchy już przy samym wejściu do jaskini. Strażnik poszedł pilnować wejścia i zająć się zwłokami, a ja poszedłem przekazać generałowi, co się stało i uzyskać nowe rozkazy.
Generał tak się przejął całym zajściem, że aż nie wiedziałem, czy mam wołać lekarza, czy czekać aż się uspokoi. Napad gniewu powoli mijał i Anders jak zwykle wiedział co robić. Zwołał natychmiastową zbiórkę wszystkich mieszkańców i wybrał dziesięciu ochotników do obrony bazy, wszystkich nieżonatych i bezdzietnych. Każdy dostał odpowiednią broń, hełm i kamizelkę kuloodporną. Wcześniej nie wiedziałem, że baza ma zamaskowane pozycje strzelnicze, głównie z myślą o snajperach, ale z naszym świetnym wzrokiem i pewnymi ruchami mogliśmy celować dokładnie z prawie każdej broni. Generał Anders chciał osobiście dowodzić obroną, ale atak podejrzanie długo nie nadchodził.
Vonderey - 2010-02-05, 12:13
" />Rozdział 9
Propozycja
Generał Anders razem z dziesięcioma strzelcami czaił się na armię ludzi, która podejrzanie długo nie nadchodziła. Spodziewaliśmy się desantu marines najpóźniej pięć godzin po dotarciu informacji. Wejścia do bazy pilnowało dwóch Strażników. Tak wyglądała nasza obrona przez trzy dni, a nadal nic się nie działo. Wszyscy oprócz generała zmieniali wartę co sześć godzin. On chciał być w centrum akcji. Wzorowy przywódca.
Czwartego dnia doktor Hall zarządził, że Anders musi się położyć, a z lekarzem nie ma dyskusji. Anders i tak nie miał na to wpływu, bo niewyspany nie za bardzo wiedział, co się dzieje dookoła. Nie był już najmłodszy.
Piątego dnia pojawiło się wojsko, generał Anders wrócił na swoje stanowisko i obserwował zbliżających się w liczbie około pięciuset ludzi. Nie było sensu, niepotrzebnie mordować ludzi, jeśli można inaczej. Nasz przywódca z białą flagą i dwojgiem ochroniarzy wyszedł wojskom naprzeciw i domagał się rozmowy z przywódcą ludzi.
Generał długo rozmawiał z przywódcą ludzi i wyszedł z niej bardzo nie zadowolony. Z tego, co dowiedziałem się później, generał oferował pokój, jeśli ludzie spełnią proste warunki: dadzą nam spokój, środki na utrzymanie przez kilka pierwszych lat, żebyśmy nie musieli napadać na transporty i zaczęli sami się utrzymywać. Przeciwnik warunków nie przyjął, więc walka była nieunikniona.
Generał wszedł do jaskini udając, że normalnie wchodzi do bazy, a tak naprawdę, tajnym otworem wywierconym w sklepieniu przedostał się na jedną z pozycji strzelniczych. Walka się zaczęła.
Siły ludzi przemieszczały się w kierunku wejścia a nasi ochotnicy strzelali do nich. Trzeba przyznać, że generał był świetnym strzelcem, nawet jak na jednego ze Strażników Ziemi. Za każdym razem trafiał i prawie zawsze w głowę, co kończyło się prawie natychmiastową śmiercią trafionego. Kiedy wrogowie byli sto metrów od jaskini, zostało ich już tylko dwustu. Generał odbezpieczył jednocześnie trzy granaty i rzucił je w stronę wrogów. Nawet z takiej odległości trafił precyzyjnie, granaty zabiły dziesięciu ludzi, a prawie trzydziestu ciężko raniły. Co chwilę ludzi było mniej, aż wreszcie wywiesili białą flagę. Generał z ochroniarzami stanął w jaskini i czekał, aż wrogi przywódca podejdzie na rozmowę.
Generał pozwolił wycofać się resztce ludzkiej armii i zająć się rannymi, pokazując, że nie jesteśmy wrogo nastawieni. Bronimy się. Słowa, które wypowiedział Anders, gdy wróg odchodził, powtarzamy sobie jak cytat z klasyka: „Idź i powiedz przełożonym, że zmarnowałeś szansę ocalenia prawie czterystu osób.”
W naszych szeregach nie było żadnych strat, komuś kulka drasnęła lekko ucho, ale nie było żadnego zagrożenia dla jego życia. Czterysta do zera dla nas.
Todd Anders i ekipa broniąca bazy powróciła w chwale, w szeregu za generałem wychodząc z windy. Powitaliśmy ich wiwatami. Świętowaliśmy krótko, bo generał musiał iść do swojego gabinetu. Podobno miał wykonać jakiś ważny telefon.
Zastanawiałem się, do kogo chce dzwonić, nie mogłem tego ogarnąć. Nie utrzymujemy żadnych kontaktów z ludźmi, a żeby porozmawiać z kimś tutaj, nie potrzeba telefonu.
Do kogo dzwonił generał dowiedziałem się trochę później...
Vonderey - 2010-02-05, 12:15
" />Rozdział 10
Odwet
Generał ogłosił specjalną zbiórkę w sali jadalnej, musieli przyjść wszyscy. Na zbiórce powiedział nam, że właśnie rozmawiał z prezydentem Stanów Zjednoczonych i przedstawił mu nasze warunki pokoju, ale prezydent to wyśmiał i wypowiedział nam wojnę. Anders przechwycił informację, że do akcji wyruszyło dwa tysiące ludzi plus dziesięć myśliwców wsparcie. Dzięki elektronicznym umiejętnościom generała, myśliwce nie stanowiły dla nas problemu. Zbudował nadajnik, który podkręcał wystrzelone rakiety i detonował je w powietrzu. Wysadzał też rakiety w magazynach, więc wystarczy, że myśliwce podlecą i już mamy problem z głowy.
W wojnie twarzą w twarz z kilkukrotnie większą armią wroga, nie mielibyśmy żadnych szans, ale w cichych akcjach jesteśmy niepokonani. Nikt nie porusza się tak szybko i cicho, jak my. Do obrony bazy nawet przed dziesięcioma tysiącami żołnierzy wystarczy nam dwadzieścia osób. Generał wytłumaczył nam, co zrobimy, kiedy odeprzemy atak: zaatakujemy Biały Dom.
Wrogie wojska zostały rozbite w dziesięć minut, bomby w myśliwcach dzięki wynalazkowi generała wybuchały i niszczyły cały samolot, kiedy tylko wchodziły w zasięg, co z ziemi wyglądało, jakby zderzały się z niewidzialną osłoną. Ludzie uciekali w popłochu, gdy dziesiątkowały ich nasze kule.
Nikt ze Strażników nie zginął, ani nie odniósł poważniejszych ran, to pozytywnie wpływało na nasze morale.
Przygotowania do naszego ataku trwały. Uznaliśmy, że wystarczy dziesięć osób, żeby misja się powiodła. Uparłem się, że pójdę tam, też chciałem być w centrum wydarzeń i zasłużyć się jakoś w historii rasy. Przygotowaliśmy się do wypadu, ubierając nasze „mundury”: założyliśmy kamizelki kuloodporne, czarne spodnie, bluzy i długie czarne płaszcze wyróżniające nas z tłumu. Zabraliśmy broń i inne niezbędne rzeczy, takie jak trochę środków opatrunkowych – dla pewności.
Przygotowaliśmy się do wypadu jak mogliśmy i w kradzionej ciężarówce ruszyliśmy do Waszyngtonu.
Jechaliśmy dwa dni, aż wreszcie w oddali zobaczyliśmy nasz cel: Biały Dom. Gdy dojechaliśmy, zaparkowaliśmy na podjeździe i wysiedliśmy z samochodu. W kabinie jechał tylko generał Anders i kapitan Lotor, reszta jechała w pace, razem z bronią i zapasową amunicją.
Ustawiliśmy się przed generałem w szeregu gotowi na rozkazy. Wyciągnęliśmy broń i za przywódcą ruszyliśmy do głównego wejścia. Ochrona chciała nas zatrzymać, ale nie zdążyła nawet wyjąć pistoletów. Padli na ziemię chlapiąc krwią po białych ścianach. Wyłamaliśmy drzwi. Właściwie były otwarte i wiedzieliśmy o tym, ale chcieliśmy wzbudzić panikę.
Szliśmy równym krokiem przez korytarze w Białym Domu zabijając prawie każdego napotkanego człowieka. Z każdej strony wybiegała ochrona, ale nie zdołała ustać na nogach dłużej niż dziesięć sekund. Jednej kobiety nie zabiliśmy od razu. Otoczyliśmy ją, a generał podszedł bliżej. Dziewczyna ze strachu nie wiedziała, co ma robić.
Anders wyciągnął rękę i podniósł ją za szyję przyciskając ją plecami do ściany.
- Gdzie prezydent? - Spytał tak groźnym głosem, że sam go nie poznawałem.
- Chyba w gabinecie owalnym... - wyksztusiła dziewczyna, chyba była jakąś sekretarką, albo asystentką. Generał podrzucił ją i w powietrzu wyrwał jej krtań miażdżąc ją w ręce. Padła na ziemię jak szmaciana lalka, miękko i bezwładnie.
Jak znam generała Todda Andersa, nigdy nie zabiłby kogoś w ten sposób dla zabawy, ale zaraz zobaczyłem, czemu to zrobił. Cały korytarz obserwowały kamery. Chciał wzbudzić jeszcze większy strach strach wśród ludzi. Teraz wizerunek był naszym asem w rękawie, niech ludzie myślą, że jesteśmy niezniszczalni i wszechpotężni, gdyby nie to, mogliby nas pokonać.
Skierowaliśmy się do gabinetu owalnego. Założyłem chustkę na rękę, żeby się nie pokaleczyć. Chciałem zrobić coś, co jeszcze bardziej zwiększy respekt przed nami. Podszedłem do masywnych drzwi gabinetu i zawiniętą ręką uderzyłem w nie z całej siły. Solidna robota, zabolało, ale drzwi złamały się w pół i wpadły do środka gabinetu. Porządnie potłukłem sobie pięść, chyba nawet zaczęła krwawić, ale efekt był znakomity.
Spodziewałem się zastać prezydenta skulonego pod biurkiem i błagającego o litość, tymczasem ten stał na środku z jakimś zabytkowym rapierem w ręce. Gdy mnie zobaczył, krzyknął jak szaleniec: „ Stany Zjednoczone nigdy nie zostaną rzucone na kolana!” i skoczył na mnie wymierzając ostrzem w moją głowę. Niewiele brakowało i by mnie zabił. Cofając miecz rozciął mi twarz od prawej brwi przez wierzchnią część pyska aż po lewy policzek. Krew cieknąca mi do oczu sprawiała, że prawie nic nie widziałem, do tego jeszcze otępiający bul. Myślałem, że prezydent wymierzy mi jeszcze jeden cios i skończy ze mną. Generał uratował mi życie.
Anders chwycił karabin dwoma rękami, za kolbę i lufę i osłaniał się przed padającymi z góry ciosami, potem uderzył prezydenta w twarz kolbą, tak, że ten upuścił swoją broń. Generał podrzucił nogą upadający rapier i łapiąc go w powietrzu, wbił przez rękaw prezydenta w solidne biurko na głębokość dziesięciu centymetrów.
Prezydent trochę się uspokoił, ale nadal wykrzykiwał niepodległościowe hasła i machał wolną pięścią próbując trafić któregokolwiek z nas. Kiedy zaczął recytować przysięgę wierności, nie wytrzymałem i z krzykiem: „Zamknij się, choć na chwilę!” kopnąłem go w twarz. Nie chcieliśmy go zabijać, chyba, że będzie trzeba, ale on coraz bardziej nas denerwował. Trzeba przyznać, że był prawdziwym patriotą.
Przywódca ludzi zamilkł na chwilę, nie wiedząc, co ma dalej robić. Był w z góry przegranej sytuacji a i tak wyrządził nam więcej szkody, niż dwutysięczna armia nie licząc myśliwców i oddziałów policji. Oni mogli ledwo nas drasnąć, a prezydent tak rozciął mi twarz, że bez szwów się nie obędzie.
Teraz mogliśmy przejść wreszcie do rozmów i do negocjacji.
Vonderey - 2010-02-05, 12:17
" />Rozdział 11
Ugoda
Todd Anders stał obok prezydenta po prawej stronie, ja z chustką na twarzy tamującą krwotok po lewej, reszta, w tym kapitan Lotor otoczyła go z każdej strony. Prezydent przestał krzyczeć i machać pięściami, wiedział, że nie ma to już sensu. Był patriotą, my też byliśmy, każdy wspiera swój kraj, swoja rasę.
Generał spokojnie wytłumaczył prezydentowi, że nie chcemy doprowadzić do upadku USA, też jesteśmy Amerykanami. Zaatakowano nas, więc się bronimy. Nie my zaczęliśmy wojnę, gdyby ludzie byliby inni, nie musielibyśmy się ukrywać i kraść zapasów. Chcemy tylko spokoju, dziesięciu hektarów ziemi i trochę pieniędzy na legalny start, możemy być jednym z miast Stanów Zjednoczonych, jeśli ludzie nie będą zbytnio ingerować w nasze sprawy i nie będą nas atakować. Niechętnie zabijamy ludzi, ale nie mieliśmy innego wyboru, inaczej by nas po dobroci nie wpuszczono do Białego Domu, a my i nasza społeczność, byłaby zabita przez amerykańską armię.
Prezydent słuchał w milczeniu, kiedy generał Anders skończył, podniósł głowę i przedstawił swoje warunki:
Po pierwsze, będziemy przestrzegać prawa, które obowiązuje w całych Stanach Zjednoczonych i dotyczy wszystkich, nie tylko ludzi.
Po drugie, nie zaatakujemy nigdy ludzi, jeżeli oni wcześniej nie zaatakują nas i nie będziemy prowadzić na własną rękę żadnych wojen, chyba, że we własnej obronie.
Po trzecie, będziemy należeć do Stanów Zjednoczonych, tak jak każde inne miasto na jego terenie i będziemy płacić podatki, tak jak wszyscy inni mieszkańcy państwa. Płacenie podatków możemy zacząć za pięć lat, kiedy już się wybudujemy i znajdziemy opłacalne zajęcie.
Generał umówił się z prezydentem na dziesięć milionów dolarów początkowego wsparcia i dziesięć hektarów ziemi na budowę miasta. Mieliśmy mieć równe prawa z innymi amerykanami.
Rozmowa przebiegała w coraz milszej atmosferze, a ja cały czas przyciskałem chustkę do twarzy, żeby hamować krwotok. W końcu doszło do tego, że wyciągnęliśmy szpadę, z rękawa jego marynarki i pozwoliliśmy mu usiąść. Trochę żałowaliśmy, ze zabiliśmy sekretarkę prezydenta, było sporo dokumentów do podpisania, ale co się stało, to się nie odstanie.
Do gabinetu owalnego wbiegło czternastu ochroniarzy i już nawzajem celowaliśmy w siebie, gdy prezydent wstał i odezwał się:
- Gdzie byliście, kiedy byliście potrzebni? Odłóżcie broń i nie celujcie w moich gości, już się dogadaliśmy i nie trzeba zabijać więcej, niż to potrzebne.
Ochroniarze opuścili broń, a prezydent powiedział, żebyśmy przyszli jutro podpisać dokumenty, możemy spać w białym domu, nawet w sali konferencyjnej. Generał pierwszy wystawił rękę i podali sobie dłonie. Następnego dnia generał podpisał wszystkie ważne dokumenty a potem udał się na konferencję prasową, żeby wytłumaczyć ludziom, że nie jesteśmy ich wrogami i że walczymy, bo zaatakowano nas.
Trzeciego dnia od przyjazdu do Waszyngtonu wsiedliśmy do kradzionej ciężarówki, w której przyjechaliśmy i wyruszyliśmy i wyruszyliśmy do bazy przekazać naszemu społeczeństwu dobrą nowinę. Todd Anders nie był już praktycznie generałem. Teraz był burmistrzem, ale dla nas zawsze będzie to „Generał Anders”. Moja twarz, którą zajął się lekarz prezydenta goiła się powoli. Kiedyś będę mógł pochwalić się wnukom, że tę bliznę zrobił mi sam prezydent.
Vonderey - 2010-02-05, 12:18
" />Rozdział 12
Strażnica
Wróciliśmy do bazy i już w windzie powitały nas wiwaty. Clair, gdy tylko mnie zobaczyła, rzuciła się na mnie całując i przytulając, jakby od tego zależało jej życie. Przeraziła się, gdy zobaczyła, co stało się z moją twarzą. I tak nie wyglądała tak źle jak dwa dni temu, zdążyłem już zmyć zlepiającą mi futro krew a rana nie rozwarstwiała się już przy każdym ruchu. Widziałem nagranie z kamery na korytarzu Białego Domu. Aż się wtedy siebie przestraszyłem. Miałem rozcięty jeden z mięśni mimicznych i już prawdopodobnie nigdy nie będę mógł marszczyć nosa, ale aż tak bardzo się tym nie przejmuję.
Generał, a właściwie burmistrz Anders znowu zorganizował ponadplanowe zebranie i ogłosił wszystkim, do jakich porozumień doszliśmy, żeby ustalić, kiedy i jak zbudujemy nasze miasto i jaka będzie jego nazwa.
Chcieliśmy nazwać miasto nazwiskiem generała, ale ten nie zgodził się i kategorycznie zabronił nadania tej nazwy oraz uprzedzając fakty zakazał nazywać miasto „Todd”. Ktoś wpadł na pomysł, że skoro jesteśmy strażnikami, powinniśmy mieszkać w Strażnicy. Ta nazwa spodobała nam się i generał nie miał nic przeciwko niej.
Kapitan Lotor, który był szkolony w tym kierunku, wyrysował plany budowy naszego miasta: na północy miały być domy mieszkalne i bloki, po środku sklepy, urzędy, ratusz i rynek, a na południu przedsiębiorstwa, na których będziemy zarabiać. Plan był dobry, ale, na jakim przedsiębiorstwie możemy zarobić? Najlepiej by było, gdyby każdy z mieszkańców, jeśli tylko nie pracuje w ważnym urzędzie albo sklepie, pracował w tej firmie. Zdecydowaliśmy, że nasza firma będzie produkowała sprzęt elektroniczny, generał świetnie znał się na elektronice, więc będzie dobrym prezesem. Omówiliśmy wszystko i następnego dnia przystąpiliśmy do kupna materiałów i budowy.
Budowanie miasta zajęło nam trzy lata, każdy mężczyzna pracował po dwanaście godzin dziennie, żeby jak najszybciej skończyć i móc się tam wprowadzić. W ciągu tych trzech lat Clair urodziła mi jeszcze dwie córeczki: Amy i Cindy.
Budowa zakończyła się i zaczęliśmy zajmować swoje domy i mieszkania, prezydent, żeby zapewnić nam dobry start, załatwiał nam inwestorów dla naszej firmy, żeby mogła się szybko rozwijać.
Generał Anders oczywiście otoczył całe miasto swoimi nadajnikami. W mieście mieliśmy specjalny schron, w którym mogliśmy się schować w razie ewentualnego ataku. Mieliśmy zapas broni, który wynieśliśmy z bazy. Gdyby znowu rozpoczęła się wojna, mamy szansę ją przetrwać.
Vonderey - 2010-02-05, 12:19
" />Epilog
Teraz mam pięćdziesiąt cztery lata i mieszkam w Strażnicy. Nasza rasa nie miała spisanej swojej historii, więc generał Todd Anders poprosił mnie, żebym to nadrobił. Nie jestem genialnym pisarzem, ale mimo wszystko postanowiłem spełnić jego prośbę.
Mam siedmioro dzieci, a teraz nasza populacja wynosi 822 osoby, czyli prawie dwa razy więcej, niż przed wojną. Jest rok 41 licząc od powstania naszego gatunku. Firma Anders Computers c.o. jest teraz jednym z liderów rynku komputerowego, dzięki czemu możemy sobie pozwolić na luksusy.
Wszystko idzie w dobrym kierunku, bo trzecie pokolenie jest w drodze a i w tym pokoleniu sporo dzieci jeszcze może przybyć.
Do Strażnicy przyjeżdżają tylko inwestorzy i dostawcy. Prawie nigdy inni ludzie, i lepiej żeby tak pozostało.
To, co opisałem, zdarzyło się za mojego życia. Mam nadzieję, że mój syn a potem jego syn, będzie kontynuował moje dzieło.
Vonderey - 2010-02-05, 12:21
" />//To na razie dopiero pierwszy tom, napisałerm go pod koniec 2007 roku :3 Wtedy pisałem jeszcze słabiej niż teraz, ale zamieszczam, najwyżej się ze mnie pośmiejecie Kolejne dwa tomy postaram się zamieścieć jak znajdę więcej czasu.