ďťż
Kroniki Nowej Rasy - Wojna o Pokój (Tom 2)





Vonderey - 2010-02-10, 13:04
" />//Wreszcie wrzucam kolejny tom, przepraszam za zwlokę, nie miałem czasu

Rozdział 1
Wielka Strata

Nazywam się Todd Thompson i na prośbę mojego ojca RJ’a Thompsona, piszę tę książkę, jako wiarygodny zapis dziejów, bo na ludzkiej historii nie można polegać, jest bardzo subiektywna i pokazuje tylko te wydarzenia, które ludzie chcą pokazać. Nie wspomniałem jeszcze, że nie jestem człowiekiem. Jestem członkiem rasy Strażników Ziemi i mieszkam w naszym jedynym mieście – Strażnicy. Strażnica została utworzona w szóstym roku Nowej Ery przez Generała Andersa.

Generał Anders był wspaniały. Dobrze znał się z moim ojcem i często wpadał do nas na kawę albo po prostu, zobaczyć, jak nam się żyje. Tata był jego bliskim współpracownikiem, poza tym, to właśnie przez mojego dziadka staliśmy się strażnikami. Dziadek był naukowcem, ale jego wynalazek przedostał się do atmosfery i będący najbliżej wybuchu, czyli moi rodzice, generał Anders i wiele innych osób zmutowało i zamieniło się w to, czym teraz jesteśmy - w pół człowieka, pół lisa. Homo Vulpes.

Życie Strażnika Ziemi nie jest zła, mam tak wspaniały wzrok, że mogę czytać nazwy linii lotniczych na lecących bardzo wysoko samolotach a idealny słuch pozwala mi słyszeć nawet najmniejszy szmer. Każdy ze Strażników jest szybki i zwinny. Żaden zwykły człowiek nie może się z nami równać. W roku czterdziestym pierwszym Nowej Ery, którą liczymy od powstania naszej rasy, było nas 822, liczba ciągle rośnie i będzie rosła. Od trzydziestu pięciu lat nie mięliśmy żadnych problemów, a ludzi widziałem tylko kilka razy w życiu.

W Strażnicy wszystko wydaje się piękne i nowe. Widziałem kiedyś zdjęcia z ludzkiego miasta, wszędzie brud, śmieci, ściany pomazane od czegoś, co tata nazywa graffiti. U nas nie ma czegoś takiego. W ludzkich miastach podobno żyje grupa nazywana Wandalami, która niszczy własne domy, sklepy i przystanki autobusowe. My nie widzimy sensu w robieniu czegoś takiego, poza tym, nawet, gdy coś się zniszczyło, niechcąco, albo po prostu zepsuło się ze starości, generał Todd Anders wyznaczał kogoś, kto to naprawi, albo, gdy praca, którą trzeba wykonać jest zbyt brudna albo wyjątkowo ciężka czy nieprzyjemna, na przykład wymiana rur kanalizacyjnych albo kładzenie nowych chodników, zatrudnialiśmy ludzi, którzy zrobią to za nas. Żadna praca nie hańbi, jeżeli tylko wykonuje się ją z sercem, ale trzeba dać ludziom zarobić na życie, poza tym mamy tyle pieniędzy ile nam potrzeba. Nie potrzebujemy samochodów ani innych pojazdów, nigdzie w mieście nie mamy dalej niż kilometr, a poza Strażnicą nie mieliśmy, co robić.

Wracając do kwestii finansowych, nigdy nie mieliśmy problemów, każdy miał tyle pieniędzy ile potrzebował a resztę oddawaliśmy do zarządu generała, który przeznaczał je na coś przydatnego w mieście, na przykład na udoskonalenie naszego szpitala, czy na zapłatę za prąd albo na inne tego typu potrzeby a pozostałą z tego resztę odkładał „na wszelki wypadek”. Czasami rodzi się ktoś nowy, co zawsze jest wielkim i radosnym wydarzeniem, w społeczeństwie składającym się z kilkuset osób, każde nowe dziecko jest ogromnym skarbem. Takiej powiększonej rodzinie zawsze budujemy większy dom, w którym będą mogli się zmieścić i czuć dobrze. Firma Anders Computers była jednym z liderów rynku komputerowego i ogólnie elektronicznego. Czerpaliśmy z niej ogromne zyski a prawie każdy z mieszkańców, oprócz nielicznych osób obsługujących ważniejsze instytucje, takie jak szpital, sklep, magazyn i kartotekę i tych, którzy mają w domu małe dziecko i muszą się nim opiekować, pracował w tej firmie. Dopóki Anders Computers istnieje, głód nam nie zagrażał, tym bardziej, że z polecenia Todda Andersa, w bunkrze, który miał nas chronić przed ewentualnym atakiem ludzi, trzymaliśmy zapasy wolno psującego się jedzenia, pozwalające przeżyć tysiącowi osób, co najmniej rok. Nikt z nas nie zajmował się uprawą, więc pod względem wyżywienia byliśmy częściowo uzależnieni od ludzi. Gdyby rozpoczęła się wojna, ludzie odcięliby dostawy.

Do roku czterdziestego czwartego było już 1214 pełnoprawnych obywateli miasta. Zbudowaliśmy małą szkołę, żeby uczyć nowe dzieci, gdy już dorosną do odpowiedniego wieku. Generał Todd Anders już wtedy był bardzo stary. Starał się trzymać prosto i mężnie, żeby poprawić nasze morale i żeby nie pokazać, że choć niezwykle mądry, jest już słabym i kruchym staruszkiem. Wyglądał godnie w połyskującym, srebrnym już futrze, ale ja wiedziałem, że jego najlepsze czasy minęły już ładnych parę lat temu, ale nie spodziewałem się, że jest już tak źle. Coraz bardziej kaszlał i dusił się, jakby miał astmę a w styczniu czterdziestego piątego roku nie był już w stanie chodzić ani wstać o własnych siłach. Większość czasu spędzał w łóżku. Całe miasto martwiło się o niego a stary doktor Hall czuwał przy nim każdego dnia próbując jak najdłużej podtrzymać go przy życiu.

Czternastego lipca czterdziestego piątego roku, ku rozpaczy wszystkich Strażników, Todd Anders zmarł. Na ceremonię pogrzebową przybyli wszyscy mieszkańcy Strażnicy i nawet były prezydent Stanów Zjednoczonych, Thomas Dobbs, ten, który zrobił tacie bliznę, która „zdobi” jego twarz do dziś. Prezydent też nie był już młody, na oko miał jakieś siedemdziesiąt albo siedemdziesiąt pięć lat. Siedział na wózku inwalidzkim i miał czteroosobową ochronę. Po poznaniu naszej historii w pierwszych latach istnienia Homo Vulpes, pomógł nam pozbyć się ludzkiego prześladowania i zrobił z nas obywateli Stanów Zjednoczonych. Po śmierci generała mógł obawiać się, że go zaatakujemy, ale nie jesteśmy źli. Walczymy tylko, kiedy ktoś zaatakuje nas pierwszy.

Ceremonia była krótka, cieszyłem się z tego, bo już ściskało mnie w gardle i gdyby kapitan Andrew Lotor jeszcze trochę przeciągnął swoją mowę pożegnalną, jak nic rozpłakałbym się jak kobieta. Byłem facetem, właściwie na wydaniu i musiałem utrzymywać o sobie jak najlepszą opinie u osobników płci przeciwne, tym bardziej, że dziewczyn było o ponad połowę mniej, niż mężczyzn i nie każdemu uda się jakąś w sobie rozkochać.

Po pogrzebie generał zaczęły się nowe, nieprzewidziane problemy...




Vonderey - 2010-02-10, 13:06
" />Rozdział 2
Nowy Przywódca

Kiedy załatwiliśmy wszystkie sprawy związane z pochówkiem generała Andersa, przyszedł czas na wybrnie nowego przywódcy. Wybory przy niecałym tysiącu dorosłych Strażników nietrudno zorganizować, tym bardziej, że nikt nie będzie ich fałszował, nie ma ku temu powodu, bo przywódca żyje i pracuje tak samo, jak każdy inny. Karty do głosowania wydrukowaliśmy za pomocą zwyczajnej drukarki, bez żadnych pieczątek ani znaków wodnych mówiących o prawdziwości karty. Tutaj nikt nie oszukuje, no, bo i po co?

Na karcie znaleźli się następujący kandydaci: mój tata – RJ Thompson, Kapitan Andrew Lotor, dawny zastępca Generała Andersa, Doktor Hall, kapitan Brian Tensee i Amy Falcon, sprzedawczyni w naszym jedynym sklepie. Głosowanie było tajne, co pozwala głosować, na kogo się chce, bez obawy, że będzie się potem wytykanym palcami, że głosowało się na tego, albo na tamtego. Pozwoliliśmy demokracji zadziałać, a żeby zapewnić sobie minimum ryzyka pomyłki przy liczeniu głosów, liczyli je po kolei wszyscy kandydaci i przewodnicząca głosowania - Cindy Flasch, która była kierowniczką miejskich kartotek i matematykę miała, można powiedzieć „we krwi”.

Ni ma sensu trzymać w tajemnicy, na kogo ja głosowałem, wiadomo, że jestem lojalny wobec własnej rodziny.

Wyniki głosowania były następujące: kapitan Lotor - 485 głosów, doktor Hall - 232, RJ Thompson - 226 kapitan Tensee - 57, Amy Falcon – 22, kilka osób wstrzymało się od głosu, w każdym razie wygrał kapitan, a właściwie teraz generał Andrew Lotor.

Właściwie stało się dobrze, Andrew Lotor był najbliższym dawnym współpracownikiem i doradcą Todda Andersa, więc znał się na rzeczy i wiedział, jak dokończyć wszystkie rozpoczęte sprawy. Generał Lotor znał się dobrze na planowaniu i dowodzeniu, te umiejętności na pewno się przydadzą przywódcy.

Lotor nie wygłaszał długiego i nudnego przemówienia, mówiącego, co zrobi i jak zmieni świat, kiedy tylko dorwie się do władzy... Nie, nie, tak robią tylko ludzcy politycy. Naobiecują Bóg wie czego, a potem trzymają się stołka, jak tonący boji. Generał powiedział tylko, że będzie starał się jak może, żeby kontynuować dzieło Generała Andersa, jak przyszło na Strażnika Ziemi. Tyle wystarczyło.

Całym pochodem odprowadziliśmy nowego przywódcę do ratusza, tak, więc został oficjalnie nowym burmistrzem.

Przez dwa albo trzy dni z uwagą obserwowaliśmy, co zrobi generał Lotor, bo dowiedzieliśmy się, że coś planuje. Nikt nie chciał zdradzić tajemnicy, aż któregoś dnia coś nowego pojawiło się na placu przed ratuszem – pomnik Todda Andersa z odciśniętą w betonie jego łapą przy epitafium.
„Byłem z wami jako człowiek, byłem z wami jako lis, będę z wami tak długo, póki mnie nie zapomnicie, a kiedyś wrócę w chwale by zobaczyć, jak nasi wrogowie obracają się w pył...”

Ucieszyliśmy się z tak wspaniałej pamiątki, choć wiedzieliśmy, jak skromny był Anders, który za życia, na pewno nie pozwoliłby postawić sobie pomnika. Dobrze, że zachowało się kilka jego zdjęć, które ułatwiły artyście pracę. Na pomniku generał Anders był pokazany z księgą w jednej ręce i karabinem w drugiej. Pokazywało to jego prawdziwą naturę. Z jednej strony był inteligentnym, wybitnym naukowcem i wynalazcą, a z drugiej genialnym przywódcą i wojownikiem.

Dobrze, ze sprawa przywódcy została rozwiązana, bo czekała nas bardzo niemiła niespodzianka.



Vonderey - 2010-02-10, 13:08
" />Rozdział 3
Atak

Był zwyczajny, spokojny dzień, wszystko toczyło się powoli i normalnie, tak jak zwykle, aż dotąd, kiedy ich zauważyliśmy. To byli ludzie, cała armia ludzi. Było jakieś dwadzieścia tysięcy wrogich żołnierzy i szli w naszym kierunku. Kiedy byli już około trzech kilometrów od miasta, zaczęli tworzyć front i otaczać nas. Ustawili działa balistyczne. Większość Strażników Ziemi zeszło do podziemnego schrony zbudowanego dawno temu przez generała Andersa, zostało nas na powierzchni tylko dwustu, wszyscy ubrani w kamizelki kuloodporne i nasze mundury, na które już wcześniej, chcąc pokazać ludziom naszą dobrą wolę, naszyliśmy flagę Stanów Zjednoczonych.

Generał Lotor stał na ratuszowej wieży i przyglądał się, jakie będzie kolejne posunięcie ludzi. Mój tata został wysłany jako dyplomata do przywódcy ludzi. Miał dowiedzieć się, o co im chodzi i jeśli to możliwe uniknąć walki.

Tata wziął białą flagę i wyruszył wojsku naprzeciw. Patrzyłem z dachu szpitala, co się stanie, a stała się rzecz straszna i niehonorowa, o której piszę z bólem.

Gdy RJ Thompson był już w zasięgu strzału, ludzie ignorując białą flagę i brak broni przy nim otworzyli ogień. Kamizelka kuloodporna nie wystarczyła, żeby ocalił życie. Tata upadł na kolana i upuścił flagę, po czym padł bezwładnie na twarz. Z tej odległości nie widziałem, jak bardzo zmasakrowane jest jego ciało, widziałem tylko, że leży martwy w kałuży krwi.

Chciałem pobiec tam i zabić tylu ludzi, ile zdołam, albo chociaż zabrać ciało ojca i pochować je. Generał Lotor nie zgodził się. Uznał, że nie będzie niepotrzebnie tracił i tak małej liczby nadających się do walki Strażników. Obiecał, że zemszczę się na ludziach podczas walki.

Kipiała we mnie złość, ale musiałem ją w sobie dusić, w naszej sytuacji prowokowanie ludzi nie było specjalnie wskazane.

Ludzie rozpoczęli ostrzał, ich rakiety i pociski z moździerza rozbijały się o osłonę, którą sprawił nam Anders. W końcu dali sobie spokój z bronią rakietową i balistyczną. Nawet oni musieli zauważyć, że taka broń nie była dla nas groźna, a ze swoim słabym ludzkim wzrokiem i brakiem opanowania ruchów nawet wyborowy ludzki snajper miałby niemałe problemy, żeby trafić do kogokolwiek z nas zwykłą bronią.

Generał Andrew Lotor ustawił nas w odpowiednich pozycjach, niektórych na budynkach, kilku na dachach a jeszcze kilku w małym okopie, który utrzymywaliśmy dwa kilometry naprzeciw pierwszej linii frontu. Nie mogliśmy za nic w świecie wpuścić ludzi do miasta, na krótki dystans mogli używać granatów i karabinów. Ogień z karabinów dwudziestu tysięcy ludzi nie był czymś, co chcielibyśmy zobaczyć z bliska.

Zrozumieliśmy, że jesteśmy otoczeni. Ze wszystkich stron ustawiły się siły wroga, z jednej strony mieli nawet czołgi i wozy opancerzone, które i tak pewnie wybuchną po zetknięciu z osłoną. Wykorzystali okazję śmierci naszego wodza jako odpowiedni moment na całkowite zniszczenie nas.

Nasi snajperzy odstrzeliwali ludzi, którzy zbytnio wychylili się z okopu, ale był z tym problem. Nie wystarczy nam amunicji na tylu wrogów. Na dwa albo trzy tysiące może, ale nie na dwadzieścia tysięcy!

Problem jedzenia był na razie załatwiony, wystarczyłoby nam go na rok, a przy dużym szczęściu nawet na dwa.

Stało się jasne, że ludzie nie chcą pokojowych rozmów, nie chcą żadnych zasad ani korzyści, chcą tylko i wyłącznie naszej śmierci...

Był zwyczajny, spokojny dzień, wszystko toczyło się powoli i normalnie, tak jak zwykle, aż dotąd, kiedy ich zauważyliśmy. To byli ludzie, cała armia ludzi. Było jakieś dwadzieścia tysięcy wrogich żołnierzy i szli w naszym kierunku. Kiedy byli już około trzech kilometrów od miasta, zaczęli tworzyć front i otaczać nas. Ustawili działa balistyczne. Większość Strażników Ziemi zeszło do podziemnego schrony zbudowanego dawno temu przez generała Andersa, zostało nas na powierzchni tylko dwustu, wszyscy ubrani w kamizelki kuloodporne i nasze mundury, na które już wcześniej, chcąc pokazać ludziom naszą dobrą wolę, naszyliśmy flagę Stanów Zjednoczonych.

Generał Lotor stał na ratuszowej wieży i przyglądał się, jakie będzie kolejne posunięcie ludzi. Mój tata został wysłany jako dyplomata do przywódcy ludzi. Miał dowiedzieć się, o co im chodzi i jeśli to możliwe uniknąć walki.

Tata wziął białą flagę i wyruszył wojsku naprzeciw. Patrzyłem z dachu szpitala, co się stanie, a stała się rzecz straszna i niehonorowa, o której piszę z bólem.

Gdy RJ Thompson był już w zasięgu strzału, ludzie ignorując białą flagę i brak broni przy nim otworzyli ogień. Kamizelka kuloodporna nie wystarczyła, żeby ocalił życie. Tata upadł na kolana i upuścił flagę, po czym padł bezwładnie na twarz. Z tej odległości nie widziałem, jak bardzo zmasakrowane jest jego ciało, widziałem tylko, że leży martwy w kałuży krwi.

Chciałem pobiec tam i zabić tylu ludzi, ile zdołam, albo chociaż zabrać ciało ojca i pochować je. Generał Lotor nie zgodził się. Uznał, że nie będzie niepotrzebnie tracił i tak małej liczby nadających się do walki Strażników. Obiecał, że zemszczę się na ludziach podczas walki.

Kipiała we mnie złość, ale musiałem ją w sobie dusić, w naszej sytuacji prowokowanie ludzi nie było specjalnie wskazane.

Ludzie rozpoczęli ostrzał, ich rakiety i pociski z moździerza rozbijały się o osłonę, którą sprawił nam Anders. W końcu dali sobie spokój z bronią rakietową i balistyczną. Nawet oni musieli zauważyć, że taka broń nie była dla nas groźna, a ze swoim słabym ludzkim wzrokiem i brakiem opanowania ruchów nawet wyborowy ludzki snajper miałby niemałe problemy, żeby trafić do kogokolwiek z nas zwykłą bronią.

Generał Andrew Lotor ustawił nas w odpowiednich pozycjach, niektórych na budynkach, kilku na dachach a jeszcze kilku w małym okopie, który utrzymywaliśmy dwa kilometry naprzeciw pierwszej linii frontu. Nie mogliśmy za nic w świecie wpuścić ludzi do miasta, na krótki dystans mogli używać granatów i karabinów. Ogień z karabinów dwudziestu tysięcy ludzi nie był czymś, co chcielibyśmy zobaczyć z bliska.

Zrozumieliśmy, że jesteśmy otoczeni. Ze wszystkich stron ustawiły się siły wroga, z jednej strony mieli nawet czołgi i wozy opancerzone, które i tak pewnie wybuchną po zetknięciu z osłoną. Wykorzystali okazję śmierci naszego wodza jako odpowiedni moment na całkowite zniszczenie nas.

Nasi snajperzy odstrzeliwali ludzi, którzy zbytnio wychylili się z okopu, ale był z tym problem. Nie wystarczy nam amunicji na tylu wrogów. Na dwa albo trzy tysiące może, ale nie na dwadzieścia tysięcy!

Problem jedzenia był na razie załatwiony, wystarczyłoby nam go na rok, a przy dużym szczęściu nawet na dwa.

Stało się jasne, że ludzie nie chcą pokojowych rozmów, nie chcą żadnych zasad ani korzyści, chcą tylko i wyłącznie naszej śmierci...



Vonderey - 2010-02-10, 13:09
" />Rozdział 4
Atak

Mimo wielu dyplomatycznych wiadomości, które wysyłaliśmy na różne sposoby, ludzkie siły nadal okupywały nasze miasto. Sam zabiłem prawie stu żołnierzy, ale to tylko kropla w morzu. Powoli zaczynała nam się kończyć amunicja, więc generał Andrew Lotor zwołał zebranie, na którym ustaliliśmy, że musimy przejąć ją od ludzi. Zgłosiłem się na ochotnika do tej misji.

Lotor nie był zadowolony, że coś takiego ma robić ktoś tak młody i mało doświadczony, ale nie było wyjścia. Oprócz mnie zgłosił się tylko Carl Bonety, który był jeszcze młodszy.

Przejęcie amunicji z polowej zbrojowni ludzi musiało być bardzo trudne i niebezpieczne. Najpierw trzeba dostać się za front i okopy aż do linii zaopatrzenia ulokowanej prawie kilometr od północnych okopów. Później trzeba było wziąć tyle amunicji, ile się uniesie i dostać się z powrotem do miasta nie dając się zabić.

Najlepszą porą do akcji była noc. Ciemność dawała nam przewagę, bo ja w niej widziałem bardzo dobrze, może nawet lepiej niż w dzień, a ludzie wręcz przeciwnie. Trafiła mi się pochmurna i bezksiężycowa noc, wprost idealna. W czarnym kombinezonie i płaszczu zakrywającym całe moje rude futro, byłem dla ludzi niemal całkowicie niewidzialny.

Dzięki silnym łapom z delikatnymi poduszeczkami od spodu stóp poruszałem się bardzo cicho, nawet stąpając po suchych liściach. Umówiłem się z Carlem, żeby zastrzelił operatora reflektora, zanim wejdę w zasięg światła. Chłopak miał wielki zapał i ambicję, trzeba dać mu szansę się wykazać, chociaż przy takim zadaniu.

Ubrany na czarno wyszedłem z miasta i wyruszyłem w stronę ludzkiego okopu. Kiedy byłem w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, usłyszałem w oddali cichy strzał, prawie niesłyszalny dla ludzi a potem uderzenie operatora o deski podwyższenia, na którym stał. Ominąłem znieruchomiały snop światła i podszedłem bliżej. Żołnierze każdej zmiany byli ustawieni co dwadzieścia metrów, więc nie miałem większych problemów z przejściem obok nich.

Przeszedłem na drugą stronę i teraz byłem już zdany tylko na siebie. Nie miałem z bazą żadnej łączności, baliśmy się podsłuchu, którego prawie na pewno używają ludzie. Musiałem liczyć na swoje zmysły i na to, że chmury za szybko się nie rozwieją.

Przebiegłem po cichu jakieś sześćset metrów. Okazało się, że zbrojownia, to nie od razu rzucający się w oczy, jedyny obiekt za okopami. Różnych namiotów i prowizorycznie zbudowanych „domków” było tu pełno. Teraz przydał mi się bardzo ostry zmysł węchu.

Węszyłem dokładnie i spokojnie, czułem zapach prochu i środków do konserwacji broni. Cel nie mógł być daleko.

Nie zawiodłem się. Zbrojownia była kilkadziesiąt metrów ode mnie, ale była całodobowo pilnowana i to nie tak, jak większość obiektów, przez jednego, albo dwóch żołnierzy, tylko przez kilkunastu. Człowiek, nawet, gdyby był nawet bardzo doświadczony w tego typu dywersjach, miałby ogromne trudności z podejściem tam na odległość dwudziestu metrów.

Ludzie niczego nie rozumieją, są słabi i głupi. Jak wirusy niszczą swój świat, tylko my możemy im w tym przeszkodzić. Kiedyś wyprzemy ich tak, jak oni wyparli Australopiteki. Wtedy zobaczą, jak się czuje „wymarły gatunek”.




Vonderey - 2010-02-10, 13:11
" />Rozdział 5
Za linią wroga

Stałem obok zbrojowni i obserwowałem przechadzających się tam i z powrotem strażników. Myślałem, jak przejść obok nich niezauważony. Dwóch stało przy drzwiach, pięciu albo sześciu obchodziło co chwilę budynek dookoła a kilku było w środku. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu, musiałem ich zabić.

Ustawiłem się przy ścianie i gdy jeden z żołnierzy pilnujących składu przechodził obok mnie, skoczyłem na niego i zasłoniłem mu usta, żeby stłumić jego krzyk. Swoimi długimi i ostrymi szponami wysuniętymi do ataku rozciąłem mu gardło. Wierzgał jeszcze chwilę i zaraz mogłem go już martwego położyć na ziemi. Wyłączyłem latarkę, którą upuścił a z jego karabinu wyjąłem garść naboi. Tyle nic nie znaczy, ale lepsze to niż nic, gdyby misja się nie powiodła.

Teraz czekałem na następnego strażnika. Gdy niebezpiecznie zbliżył się do ciała towarzysza i mógłby go zauważyć, podbiegłem do niego i wbijając pazury w jego pulchne podgardle, wyrwałem mu dolną szczękę i język. Z resztek jego twarzy wydobywał się tylko cichy gulgot. Nie chciałem, żeby zbyt długo się męczył, więc z całej siły uderzyłem w jego klatkę piersiową a połamane żebra przebiły mu serce albo płuco, bo po chwili już nie żył.

W podobny sposób zabiłem czterech kolejnych strażników. Było mi ich trochę żal, ale w końcu to oni nas zaatakowali a nie my ich. Sami sobie zgotowali ten los.
Niezauważony zbliżyłem się do drzwi wejściowych na odległość kilku metrów i zastanawiałem się jak cicho zabić dwóch ludzi naraz. Z jednym nie było problemu, bo nie spodziewał się takiego ataku, ale stojącym około metra od siebie strażnikom nie sprawi to niespodzianki, jeśli zabiję jednego, drugi, ostrzeżony zacznie strzelać i zaalarmuje cały obóz. Ci mięli wyciągnięte i najprawdopodobniej naładowane bronie, do tego stali pod lampą zawieszoną przy wejściu. Zauważą mnie już z odległości pięciu metrów.
Od tyłu wszedłem na dach i cicho poruszałem się po nim jak wiewiórka. Jedyny dźwięk wydawany przeze mnie i możliwy do usłyszenia dla ludzi był ocierający się o dach materiał mojego płaszcza. I tak pewnie nikt nie usłyszał. Ochrona obiektu śmiała się pode mną opowiadając sobie sprośne dowcipy i przy butelce wódki grając w karty. Stukanie kieliszków, brak kultury i ciągle padające zwroty typu „polewaj” albo „teraz ty rozdajesz” jednoznacznie mnie o tym przekonały. Zero odpowiedzialności. Gdyby byli trzeźwi i czujni prawie na pewno wyłby już alarm a ja byłbym martwy. Tam nikt nie zauważa nieobecności któregoś z żołnierzy, myślą, że po prostu poszedł się wypróżnić.

Przesunąłem się na krawędź dachu tuż nad strażnikami. Bezszelestnie wyjąłem z pochwy długi, lekko zakrzywiony nuż. Przykucnąłem gotowy do akcji i myśląc w duchu „Patrz na to generale” skoczyłem.

Spadając wbiłem nóż pod skosem w szyję jednego strażnika a drugiemu szarpnięciem pazurów zerwałem skórę z całej twarzy i zanim zdążył krzyknąć z bólu skręciłem mu kark. Podtrzymałem ich lekko zanim upadli, żeby nie narobić dodatkowego hałasu. Wystarczały mi dźwięki pierwszego strażnika, który mając w szyi nóż, wciąż krztusił się i pluł krwią.

Nie byłem okrutny, nie zostawiłbym go tak. Sam nie chciałbym się tak męczyć. Żołnierz mógłby tak leżeć i cierpieć jeszcze nawet piętnaście minut. Wyjąłem z niego nóż i do końca poderżnąłem mu gardło. Prawie od razu skończyły się jego cierpienia. Zamknął przekrwione oczy i „odszedł do krainy wiecznego szczęścia”.
Mordowanie nie sprawiało mi przyjemności, ale robiłem, co musiałem. To prawie prawo dżungli. Zabijać, żeby żyć.

Zastukałem do drzwi. Usłyszałem odgłos chowanych w pośpiechu butelek i kieliszków. Pewnie spodziewali się jakiejś kontroli przez wyższego oficera. Ktoś podszedł i otworzył drzwi wyglądając na zewnątrz aby sprawdzić czy ktoś nie stoi z boku. Chwyciłem go za szyję i wyrwałem na zewnątrz. Dusząc go powiedziałem mu do ucha: „Kiedy otwiera się drzwi na wojnie, warto mieć przygotowaną broń, skąd pewność, że to nie zasadzka?”
Zadusiłem człowieka do końca i kiedy przestałem wyczuwać tętno w ściskanej aorcie, puściłem go. Usłyszałem niezbyt głośne wołanie: „Hej, kto tam przyszedł? Jesteś tam?” Myśleli, że oficer sprawdza, co robią na zewnątrz a ich kolega wysłuchuje nie pochwalne komentarze od zwierzchnika. Mimo to, jeden ze strażników wyszedł sprawdzić, co się dzieje. Wolał upewnić się, czy to naprawdę kontrola, żeby nie sprzątać nadaremnie. Wychylił głowę i już przy progu padł na ziemię ze skręconym karkiem.

Że też nie zastanowiło nas, po co ludzie postawili te budynki tak blisko naszego miasta? Gdyby tak się zastanowić, mogliśmy wiedzieć o planowanym ataku już dwa miesiące wcześniej. Byliśmy tak zajęci wybieraniem nowego generała i przygnębieni śmiercią Todda Andersa, że nic podejrzanego nie zauważyliśmy. Jeden z okopów, trzy kilometry od miasta był już zbudowany. A my wierzyliśmy ludziom, że budują nowy wodociąg doprowadzający wodę do Carson City. Przecież Carson City leży na terenie Nevady a nie Kalifornii, budowa międzystanowego wodociągu, szczególnie na taką odległość nie byłaby opłacalna... Wszystkie błędy wychodzą z ukrycia po czasie. Generał Anders pewnie by to przewidział, nigdy już pewnie nie będziemy mieli takiego przywódcy...

Zebrałem się na odwagę i trzymając nóż za ostrze wbiegłem do budynku. Siedziało tam jeszcze pięć osób. Gdy mnie zauważyli, byli kompletnie zaskoczeni. Rzuciłem nożem w nie spodziewającego się niczego strażnika. Padł na twarz nie wiedząc, co się stało. W jednego trafiłem nie odbezpieczonym granatem, co nieźle go ogłuszyło. Chyba nawet pękła mu czaszka. Krew z ucha nie cieknie bez powodu. Zanim trzej pozostali wyjęli i odbezpieczyli broń, już byli martwi. Nikt nie zdążył krzyknąć ani oddać strzału.
Zabrałem tyle amunicji, środków wybuchowych i granatów ile mogłem, kiedy wyszedłem, oddaliłem się o dwadzieścia metrów i wrzuciłem odbezpieczony już granat przez okno do składu broni.

Zawleczkę zatrzymam na pamiątkę, będę ją nosił na szyi do końca życia jak amulet. Wybuch zwalił mnie z nóg, chociaż przed nim zdążyłem przebiec jeszcze kilkanaście metrów. Po detonacji pierwszego granatu, wybuchło jakieś siedem czy osiem skrzyń po brzegi wyładowane granatami, sporo dynamitu i kilka paczek TNT. Do tego dochodzi jeszcze parę ton amunicji wypełnionej czarnym prochem. Dziura powstała po wybuchu ma teraz, co najmniej pięć metrów głębokości i kilkanaście szerokości. Może z powodzeniem służyć jako staw. Nikt nie znajdzie już resztek zmasakrowanych zwłok żołnierzy, których zabiłem. Najprawdopodobniej przeszli w formę cząsteczkową...
„To za mojego ojca” – Pomyślałem i po wypełnieniu zasadniczej misji chciałem skierować się z powrotem w stronę Strażnicy, tyle, że łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić...



Vonderey - 2010-02-10, 13:12
" />Rozdział 6
Powrót

Wybuch zaalarmował chyba wszystkich żołnierzy w promieniu dziesięciu kilometrów. Ci, którzy nie czaili się w okopach biegali we wszystkich kierunkach chcąc zobaczyć, co się stało. Przeskoczyłem przez okop i znalazłem się w zasięgu światła. Ktoś krzyknął „intruz” i już musiałem biec w stronę Strażnicy goniony przez pięćdziesięciu wojskowych. Tak szybko nie biegłem jeszcze nigdy, wokół mnie pył podnosił się z ziemi przez uderzające ją pociski. Ciężko było uciekać z dwudziestoma parom kilogramami amunicji i środków wybuchowych pod płaszczem i dużym workiem granatów w łapie. Kilometr przed bazą dostałem pierwszą kulkę w plecy. Kamizelka kuloodporna ochroniła mnie, chociaż zostanie niezły siniak. Nasi też zaczęli strzelać i po pięciu minutach wszyscy goniący mnie leżeli twarz do ziemi. Ktoś potem pójdzie zabrać ich broń, bo leżą poza zasięgiem strzału ludzi, ale nie przejmowałem się tym teraz. Wbiegłem do miasta i skierowałem się w stronę kwatery generała Lotora. Coraz trudniej było mi biec, dopiero później zauważyłem, że jedna z padających co chwilę kul rozerwała mi łydkę. Nie bolało, zbytnio byłem przejęty ważniejszymi sprawami. Dobrze, że podobna zabłąkana kula nie trafiła w kilogram plastiku, który zabrałem. Moje szczątki rozproszyłyby się po całej Kalifornii...

Generał Lotor bardzo ucieszył się, gdy zobaczył mnie żywego. Położyłem na jego biurku worek granatów, razem jakież pięćdziesiąt sztuk, potem plastik i amunicję, która wystarczy przy dobrej celności na zabicie kilku tysięcy ludzi.

Położyłem się na podłodze. Nie mogłem już dłużej ustać na rannej nodze. Generał pomógł mi się dostać do gabinetu doktora Halla. W szpitalu, który zbudowaliśmy leczył tylko on i jego dwie asystentki. Więcej medyków nam nie potrzeba. Jeden dobry lekarz wystarczy do utrzymania w dobrym zdrowiu nawet i dwóch tysięcy osób. Rzadko chorujemy, mamy większą odporność od ludzi, poza tym niewiele drobnoustrojów przystosowało się do atakowania naszego gatunku. Na taką ewolucję potrzeba lat.

Doktor Hall był świetnym ekspertem od ran postrzałowych i innych pochodzących od walki. Służył kiedyś w wojsku, jeszcze przed przemianą. Był lekarzem polowym. Ranę na łydce trzeba było zaszyć, ale nie przejmowałem się bólem, przecież nie będę krzyczał przy asystentkach, szczególnie tak młodych i ładnych.

Przeleżałem w szpitalu kilka dni i rana tak ładnie się zrosła, że doktor mógłby ją sfotografować i rozwiesić jako reklamę swojej fachowej roboty. Po dwóch dniach mogłem już normalnie chodzić a po trzech nie czułem już bólu przy każdym kroku. Jeszcze kilka dni i będę gotowy na kolejną akcję.



Vonderey - 2010-02-10, 13:13
" />Rozdział 7
Posiłki

W ciągu kolejnego miesiąca wykonaliśmy jeszcze kilka podobnych misji. Przejęliśmy więcej amunicji, jedzenia i trochę przydatnych rzeczy, takich jak, przenośne generatory prądu, bo od początku wojny byliśmy odcięci od energii. Zabiliśmy wiele wyższych oficerów w tym generała Johna Smasha. Większość budynków za liniami wroga udało nam się wysadzić w powietrze.

Przeszkodziliśmy wrogom w wykonaniu drugiej linii okopów bliżej nas. Nikt nie był w stanie podejść bliżej niż na odległość dwóch kilometrów od miasta, nawet czołgając się. Nasze naboje zawsze bez błędnie trafiały w czaszkę żołnierzy.

Przeciwnicy mogli tylko siedzieć w okopach, albo być daleko za nimi, poza zasięgiem naszej broni. Nowy generał ludzi, który przybył, żeby zastąpić zabitego nie był specjalnie inteligentny. Ciągle wpadał na jakieś „genialne” strategiczne pomysły, które nie miały szans się udać. Pewnie myślał, że walczy ze zwyczajnym przeciwnikiem. Najprawdopodobniej nigdy nie widział żadnego z nas.

Jednym z jego pomysłów było zaminowanie terenu, żebyśmy nie mogli przedostawać się za front i im szkodzić. Widać nie znał naszej celności, bo za każdym razem, gdy ktoś niósł minę, w celu zakopania jej na naszym terenie, jeden z naszych bezbłędnych snajperów, strzelał w nią, powodując eksplozję, która zabijała niosącego tą minę i kilku innych ludzi dookoła.

Ludzie próbowali podkładać też miny w nocy, ale to też im nie wyszło. Zestrzeliliśmy prawie wszystkich, którzy próbowali to zrobić, z wyjątkiem kilku, którzy potknęli się o korzeń lub kretówkę i upuścili odbezpieczoną minę, albo upadli wprost na nią.

Takie ludzkie działania nie były dla nas groźne. Zaczęliśmy się obawiać, dopiero, gdy dowiedzieliśmy się, że w naszą stronę idzie czterdzieści tysięcy nowych żołnierzy. Przysyłają posiłki, a my nie poradziliśmy sobie jeszcze nawet z tymi przeciwnikami, którzy już tu są. To może być problem. Na razie wolałem nie myśleć, co będzie, jeśli zaatakują wszyscy razem, byłem zajęty oglądaniem samolotów eksplodujących w powietrzu po zetknięciu się z osłoną Andersa. Oglądałem to tak, jak dziecko patrzące na sylwestrowe fajerwerki. Wiedziałem, co wkrótce nas czeka. Nie bałem się własnej śmierci. Obawiałem się o moją matkę, o siostry i brata.

Co będzie dalej, czas pokaże...



Vonderey - 2010-02-10, 13:17
" />Rozdział 8
Nowy plan

Generał Lotor długo myślał, co zrobić z otaczającą nas armią. Jeśli zaatakują wszyscy naraz, mamy małe szanse na przetrwanie, nawet gdyby nie zaatakowali, tylko umocnili okopy i po prostu się bronili, nasze zapasy w końcu się wyczerpią, a wtedy albo zginiemy z głodu, albo desperacko atakując skażemy się na pewną śmierć.

Nikt z nas nie miał ochoty umierać i generał dobrze o tym wiedział. Życie jest bezcennym darem, który otrzymujemy od natury. Nie sztuką jest tylko przeżyć, trzeba też coś osiągnąć, zostawić coś po sobie innym, sprawić, że inni cię zapamiętają. Każdy musi mieć w życiu jakiś cel, bo od celu jest zależny sens życia. Życie bez celu jest tylko wegetacją i nie ma sensu. Nie każdy potrafi odnaleźć na świecie swój cel i sens swojego życia. Ja już go odnalazłem, miałem dokładne wytyczne, co muszę zrobić przed śmiercią: pomścić ojca, jak tylko mogę, zostawić coś po sobie potomnym i dać życie nowemu pokoleniu.

Dwa dni po przybyciu do okopów posiłków generał zaprosił mnie i kilku innych, którzy wraz ze mną przechodzili za okopy, do swojego gabinetu. Przywitał nas i powiedział:

- Jesteście najbardziej doświadczeni w misjach za linią wroga. Teraz będzie trudniej, bo żołnierzy przeciwnika jest jakieś trzy razy więcej niż ostatnio, ale mam dla was ważne zadanie, które może zakończyć tę wojnę. Możecie je przyjąć albo odmówić. Zrozumiem odmowę, ta misja jest naprawdę niebezpieczna.

Dowiedzieliśmy się, że misja będzie polegała na przechwyceniu od ludzi jak najwięcej mocnych środków wybuchowych nie reagujących na osłonę Andersa, czyli na przykład plastiku, nitrogliceryny, trotylu i innych tego typu rzeczy. W bazie powstaną z nich bomby, które potem podłożymy w strategicznych miejscach, tam gdzie wywołają maksymalne straty materialne i zabiją najwięcej osób. Bomby mają wybuchnąć jednocześnie i zastraszyć ludzi tak bardzo, jak to możliwe. Jeśli operacja uda się idealnie, wojna może być przez nas wygrana. Resztki ludzi uciekną w popłochu nie wiedząc, co się dzieje. Nikt z nas się nie wycofał.

W magazynie mieliśmy kilka kilogramów C4 i skrzynkę dynamity. Granaty nie wchodziły w grę, bo były za słabe i za ciężkie w stosunku do swojej przydatności. Coś, co jest w stanie zabić naraz najwyżej dwadzieścia albo trzydzieści osób wydaje się śmiesznie niegroźne. Żeby zrobić to, co przedstawił nam generał Andrew Lotor, potrzebujemy co najmniej dwadzieścia porządnych skrzynek dynamitu i kilkanaście kilogramów innych środków wybuchowych.

Lotor przygotował zapalnik radiowy własnej roboty i sporo małych nadajników. Wziął kilka lasek dynamitu i plastik, który przyniosłem ostatnio i przerobił na bombę z nadajnikiem zapłonowym. Zakopał ją głęboko w ziemi i odsunął się na dużą odległość. Wcisnął guzik zapalnika i dowiódł, że jego maszynka działa. Zaczął robić bomby z tego, co już mamy w magazynku i bunkrze, a my tymczasem podzieliliśmy się na cztery dwuosobowe grupy i przygotowaliśmy się do kolejnego nocnego wypadu.

Mój partner, Stanley Madison wolał robić takie misje bez kamizelki kuloodpornej. Uważał, że tylko mu ciąży i niepotrzebnie krępuje ruchy. Było w tym trochę racji, ale kiedy pokazałem mu paskudnego, nie chcącego się zagoić już od ponad miesiąca siniaka na moich plecach, zmienił zdanie. Potrafił sobie wyobrazić, co by było, gdybym tego dnia kamizelki nie miał.

Wszystko, co się dzieje na świecie ma jakiś głębszy sens, który odkrywa się dopiero po czasie. Nie wiem, czy istnieje jakaś wyższa istota, która łączy wszystkie zdarzenia w logiczną całość, czy może natura albo samo istnienie działań pcha wszystko ku sobie. Na przykład, gdybym nie dostał tej zbłąkanej kulki w plecy, Stan nie założyłby kamizelki i być może inna zagubiona kula, może nawet z broni tego samego kalibru, co moja, zakończyłaby żywot kompana. Nie wierzę w ludzkiego Boga, Jahwe ani Buddę. Nie trzeba być wiernym, żeby być dobrym. Ludzie tłumaczą swoje złe uczynki swoją wiarą a tak na pewno nie powinno być. Większa część okupujących nas żołnierzy, to pewnie chrześcijanie. Ich Bóg nie pozwala zabijać, a oni i tak próbują to robić.

Z Bogiem, czy bez niego, musimy przetrwać. Przetrwamy...



Vonderey - 2010-02-10, 13:18
" />Rozdział 9
Dynamit

Zaczęło się ściemniać i trochę zrobiło się trochę pochmurno. Czekaliśmy na całkowitą ciemność, żeby móc przemknąć się niepostrzeżenie. Inne grupy też były gotowe. Dogadaliśmy się, że każda grupa obrobi zbrojownię po jednej stronie. Mnie i Stanley’owi przypadł wschód.

Przy tej misji byliśmy lepiej wyposażeni. Udało nam się parę dni wcześniej przechwycić poważny transport nowoczesnych broni i mieliśmy teraz przy sobie bardzo dobre pistolety z tłumikami. Strzał z takiej broni jest słyszalny jako ciche bzyknięcie a dobrze trafiony człowiek już się nie podniesie. Jak zwykle mieliśmy przy sobie długie, ostre noże, które okazały się niezwykle przydatne podczas ostatnich wypraw i teraz stanowią standardowe wyposażenie każdego naszego żołnierza.

Kiedy zapadła całkowita ciemność i widać było tylko kilka prześwitujących przez gęste chmury gwiazdek, wyruszyliśmy. Z doświadczenia wiedziałem, że nie wolno biec szybko. Głośne dyszenie, może ujawnić naszą pozycję. Doszliśmy do miejsca, gdzie zaczęło się światło obrotowych reflektorów. Człowiek cały czas siedział za nim i przeczesywał okolicę. Rzuciłem kamień w bok, jak najdalej od nas, co sprawiło, że naiwniak skierował snop światła w stronę źródła hałasu, czyli tam, gdzie kamień upadł. Dało nam to dość czasu, żeby przeskoczyć przez okopy, które od naszej ostatniej „wizyty” otoczono drutem kolczastym. Wysoki na prawie metr płotek z drutu kolczastego, być może nawet pod napięciem, był dla nas łatwy do przeskoczenia jak wskoczenie z jednego schodka na drugi, a ludziom tylko utrudni gonienie nas. Ludzie nie uczą się na własnych błędach. Jeśli możemy przeskoczyć szeroki na trzy metry rów między ludźmi nie robiąc hałasu, czemu nie moglibyśmy skoczyć metr wyżej?

Teraz byliśmy na zewnątrz, na terytorium wroga. Przechodziliśmy między zaspanymi, z pewnością nie mającymi ochoty do walki żołnierzami. Niedaleko stała nowa zbrojownia, którą zbudowano po tym jak pierwsza wyleciała w powietrze. Tym razem była lepiej strzeżona. Z każdej strony stali uzbrojeni i co najważniejsze, czujni ochroniarze.

Wycelowałem w jednego z nich z pistoletu i strzeliłem mu dokładnie między oczy. Od razu padł, ale nikt się nim nie przejął, nikt nic nie zauważył ani nie usłyszał...

Zajęliśmy się podobnie innymi, ale problem napotkaliśmy przy drzwiach. Stało tam sześciu ochroniarzy, jeden obok drugiego. Trzeba było liczyć na nasz refleks. Bez najmniejszego szmeru przygotowałem swój nóż, Stanley zrobił to samo. Niecałą sekundę po rzucie oddaliśmy po dwa śmiertelne strzały z pistoletów, noże też trafiły i wszyscy niemal jednocześnie osunęli się na ubitą ziemię.

Wyjęliśmy noże z naszych ofiar i wytarliśmy je dokładnie o ich ubrania. Weszliśmy do budynku. W środku był tylko jeden strażnik i poradziliśmy sobie z nim błyskawicznie, tak, ze przed śmiercią nawet nie zdążył zobaczyć twarzy swojego zabójcy, zmarł z uśmiechem na swojej rumianej twarzy, który był widoczny na jego ustach jeszcze przed strzałem. Po przeszyciu czaszki prawie na wylot, wyraz twarzy nie zdążył się zmienić.

Zabraliśmy tyle materiałów wybuchowych ile unieśliśmy. Nie wysadzaliśmy zbrojowni, bo to zaalarmowałoby wszystkich okupantów i pozostałe grupy miałyby problem z wykonaniem zadania. Wyszliśmy bez problemu, znowu odwracając uwagę tępego operatora reflektora starą sztuczką z kamieniem.

Byliśmy pierwszą powracającą z ładunkiem grupą, inne wróciły dopiero po godzinie albo dwóch. Mieli dużo czasu, ludzie mogą zobaczyć coś podejrzanego dopiero o szóstej rano, kiedy przyjdzie zmiana warty. Wtedy zobaczą, że cała ich ochrona nie żyje.

Misja została wykonana pomyślnie i teraz czekaliśmy tylko, aż generał Lotor skończy robić bomby i instalować w nich odbiorniki do swojego radio-zapalnika. Wtedy dopiero zacznie się zabawa, wątpiłem jednak, żeby wysadzenie co najmniej dziesięciu tysięcy ludzi było wystarczającym zadośćuczynieniem za śmierć RJ’a Thompsona.



Vonderey - 2010-02-10, 13:19
" />Rozdział 10
Ostateczne rozwiązanie

Przed wieczorem generał Lotor ogłosił, że bomby są gotowe do zamieszczania, przygotował też mapkę uwzględniającą najważniejsze miejsca i rozmieszczenie bomb. W niektórych miejscach trzeba było podłożyć ich kilka. Nad każdym punktem było napisane imię jednego z nas, wszystko było dopięte na ostatni guzik, więc mogliśmy ruszać.

Do podstawienia w ciągu jednej nocy miałem dziesięć bomb na obszarze prawie kilometra. Były duże i nieporęczne, więc mogłem nosić najwyżej cztery naraz. Potrzebna mi była też łopatka, za pomocą której zakopię produkty generała pod ziemią, żeby nikt ich nie znalazł, nie przenosił, nie rozbrajał, ani w żaden inny sposób przy nich nie kombinował.

W standardowy czarny mundur byłem ubrany już od rana, w każdej chwili gotowy do akcji. Szczerze mówiąc nawet mi się to podobało, traktowałem te wyprawy nie tylko jako misję, która może pomóc w odparciu wroga, ale także jako doskonałą rozrywkę i ekstremalny sport, poza tym byłem coś winien ludziom za zabicie mojego ojca i spłata mojego długu stawała się coraz bliższa...

Pod osłoną ciemnej i pochmurnej nocy przekradłem się za okopy, spojrzałem na mapkę i odnalazłem najbliższy cel: kwatery oficerskie. Podszedłem do nieoświetlonej i niestrzeżonej ściany. Nie miałem teraz czasu ani ochoty na zabijanie. W cztery albo pięć minut, jeśli liczyć na swoje poczucie czasu wykopałem półmetrową dziurę, do której włożyłem bombę i zasypałem ją. Podobnie czyniłem z innymi tego typu budynkami.

W okopach bomby były umieszczane co dwieście metrów. Z uwagi na małą ilość osób czekających w rowie, zakopywanie bomb było banalne. Mogłem to robić jak chciałem, przy kopaniu mogłem nawet hałasować, inni żołnierze myśleli pewnie, że jakiś ich towarzysz kopie sobie „polową toaletę”, co według fizjologii większości stworzeń i tak zawsze było konieczne.

Problem miałem tylko z jednym budynkiem, główną zbrojownią. Co chwilę atakowaliśmy zbrojownie i magazyny, więc teraz stały przy nich pokaźne straże, dobrze uzbrojone, czujne i obowiązkowo w hełmach i kamizelkach kuloodpornych zawsze, gdy są na służbie. Nie mogłem zbyt blisko podejść, a oni krążyli dookoła budynku w szybkim tempie, tak, ze gdybym zabił jednego, po minucie wyłby już alarm. Zamiast bezsensownie zabijać, nawet kogoś, kto z samej racji urodzenia się powinien zginąć, wpadłem na niezły, choć dość ryzykowny pomysł.

Ustawiłem się dziesięć metrów od budynku, wyłapałem rytm przechodzenia strażników i w odpowiednim momencie wstrzeliłem się pomiędzy żołnierzy wskakując po cichu na dach. Poczekałem, aż przejdzie kolejny strażnik i w momencie, kiedy nikt nie mógł mnie zobaczyć ani usłyszeć, lekko odchyliłem blachę pokrywającą cały dach. Wcisnąłem pod nią bombę tak, że spadła na poddasze. Teraz mogłem zejść i wrócić do bazy.

Kiedy chciałem zeskoczyć z dachu zahaczyłem niechcący tylna łapą o ostry, wystający pręt. Nie zdążyłem powstrzymać się przed skokiem i już po chwili zwisałem głową w dół z nogą nabitą na pręt. Ciężko dyszałem z bólu, nie wiedząc, co robić, zaraz nadejdzie kolejny ochroniarz i na pewno mnie zauważy. Przyrzekłem sobie, że jeśli przeżyję, nigdy więcej nie wejdę na żaden dach.

Próbowałem się podnieść i chwycić się rynny, ale każdy ruch rozdzierał mi mięśnie coraz bardziej i coraz wyraźniej pokazując zakrwawioną kość. Syknąłem cicho, choć miałem ochotę wrzeszczeć. Trzymając się już rynny podniosłem okaleczoną nogę zdejmując ją za szpikulca, położyłem się na dachu i zerwałem z siebie płaszcz. Nożem rozdarłem materiał na prowizoryczne bandaże. Czułem się słabo i bezradnie. Kiedy skończyłem opatrywać ranę. Nie mogłem biegać ani skakać, do tego z powodu zbyt dużej ilości utraconej krwi, wszystko rozmywało mi się przed oczami, tak, jakbym założył zbyt mocne okulary. Zszedłem ostrożnie z dachu zostawiając za sobą ślady krwi. Noga powoli mi drętwiała, ale jakoś wydostałem się z obozu wroga i powoli zacząłem wlec się do Strażnicy.

Jako pierwszy podstawiłem wszystkie bomby, a do bazy dotarłem ostatni. Ostatnie pół kilometra musiałem czołgać się prawie nieprzytomny. Doktor Hall miał wielkie trudności z odratowaniem mnie, ale najważniejsze, że misja się udała i wojna niedługo się skończy.

Miałem zerwane kilka ważnych ścięgien i trochę mięśni zostało dosłownie rozszarpane. Doktor przyznał się, że tak zmasakrowanej kończyny jeszcze nigdy nie widział. Hall straszył, że mogę już nigdy nie chodzić, przynajmniej człowieka po czymś takim czekałby wózek inwalidzki albo nawet totalny paraliż. Na szczęście mój organizm był mocny, a doktor był geniuszem w swoim fachu, choć czasami mylił się w diagnozie. Często zapominał, ze leczy Homo Vulpes a nie Homo Sapiens. Po miesiącu mogłem stanąć na nogi bez niczyjej pomocy, ale to już było po wojnie...



Vonderey - 2010-02-10, 13:20
" />Rozdział 11
Decyzja

Był dzień po podłożeniu wszystkich bomb, dwudziesty pierwszy września czterdziestego piątego roku, kiedy generał Lotor stanął na wieży w pięknym umundurowaniu z naszą nową flagą, w kolorach czerwieni, z uwagi na kolor naszych futer i czerni przez nasze mundury. Na środku widniało odbicie łapy w białym, królewskim kolorze.

Generał stał długo i godnie podnosząc osadzoną na długim drzewcu flagę wysoko ponad głowę, pozwalając jej powiewać w łagodnym, jesiennym wietrzyku. Chciał, żeby przez lornetki zauważyli go wszyscy ludzie. Kazał nam zatkać uszy i wtedy zaczął wygłaszać swoje przesłanie do ludzi. Nawet z zatkanymi uszami trudno mi było wytrzymać natężenie dźwięku. Generał mówił do mikrofonu podłączonego do ponad pięciometrowych głośników stojących na ratuszowym dachu.

- Ludzie, tego dnia chcę skończyć wojnę - mówił. - Chcę, żeby wszystko było tak, jak przed wojną, tyle, że już nie będziemy należeć do Stanów Zjednoczonych, ale tworzyć odrębne państwo, Imperium Strażnicy. Wypłacicie nam dziesięć milionów dolarów jako odszkodowanie za złamanie umowy między ludźmi i Strażnikami. W ciągu pięciu godzin wyślijcie dyplomatę z pozytywną odpowiedzią albo wszyscy zginiecie, a to będzie dopiero początek. Pamiętajcie, pięć godzin...

Generał zszedł z wieży zostawiając tam zatkniętą flagę. Wyłączyliśmy głośniki, bo długie słuchanie ich szumu powodowało u nas ból głowy. Teraz czekaliśmy na odpowiedź. Nadal miałem jeszcze nie zrośniętą ranę, ale doktor Hall pozwolił mi na wózku inwalidzkim podjechać do okna. Wiedział, że chcę wszystko zobaczyć, sam co chwilę z ciekawością wyglądał na zewnątrz a gdy została tylko godzina, patrzył przez okno cały czas.

Wyjechałem wózkiem ze szpitala. Doktor cały czas mamrotał pod nosem, że jestem nieodpowiedzialny, dostanę gangreny i będzie musiał uciąć mi nogę, ze marnuję jego pracę i inne podobne rzeczy. I tak wiedział, że nie odpuszczę, choćby mnie związał łańcuchem i zamknął w klatce. Za nic w świecie nie przegapiłbym tak ważnego wydarzenia, być może najważniejszego w tym stuleciu, albo nawet tysiącleciu...

Dostaliśmy się do ratusza, gdzie czekało już sporo osób. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak generał wciska czerwony guzik.

Zostało piętnaście minut, dziesięć, nadal nikt nie nadchodził, pięć, cztery, trzy, nadal cisza, dwie, jedna, ostatnie sekundy odliczyliśmy wszyscy razem: trzy, dwa, jeden...

Łapa Generała Andrew Lotora powędrowała powoli w stronę nadajnika, ociągał się, wciąż miał nadzieję na odwrót ludzi, ale te głupie istoty wolą umrzeć, niż tolerować, jakby nie patrzyć, lepszych od siebie. Byli zbyt dumni i pewni siebie. W końcu generał położył łapę na przycisku i czekając jeszcze sekundę czy dwie, wcisnął go.

Fala uderzeniowa wybiła wszystkie szyby w mieście a hałas był tak głośny, że ściana budynku szpitalnego pokryła się pajęczynką pęknięć. Dookoła było pełno dymu i ognia.

Ci ludzie, którzy nie zginęli bezpośrednio od wybuchu, zostali zmiażdżeni przez falę uderzeniową albo zaduszeni dymem i pyłem, który unosił się jeszcze przez kilka dni.

Historia zatacza koło i generał Lotor poszedł tak jak kiedyś generał Anders zadzwonić do prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zażartował, że jeśli prezydent nie odbierze, pofatygujemy się do niego osobiście.



Vonderey - 2010-02-10, 13:21
" />Rozdział 12
Telefon

Generał Lotor wybrał numer do białego Domu, odebrała sekretarka i kiedy generał zagroził jej, że zniszczy cały Waszyngton zgodziła się połączyć nas z obecnym prezydentem, Ray’em Boyer’em. Prezydent ze strachem odebrał telefon, chyba się go spodziewał, bo wiedział, z kim rozmawia i zaczął bez pytania: „Z kim mam przyjemność?”

Rozmowa trwała około dwudziestu minut i przebiegła w atmosferze spokoju i tolerancji. Generał Lotor obiecał nie atakować Stanów Zjednoczonych a prezydent Boyer zgodził się na postulaty Lotora. Mogliśmy teraz cieszyć się z całkowitego zakończenia wojny. Mam nadzieję, ze za mojego życia nie wybuchnie już żadna wojna...

Leżąc w szpitalu bardzo zżyłem się z piękną, młodą pielęgniarką, Mary Swann. Kilka dni po tym, jak stanąłem na nogi, wzięliśmy ślub i teraz żyjemy ze sobą, bardzo poważnie traktując obowiązek przedłużenia gatunku.

Ojciec niestety nie dał mi błogosławieństwa. Nie był w stanie. Zastąpiła go moja mama, Clair Thompson. Panna młoda, moja Mary pięknie wyglądała w białej sukni ślubnej, ja podobno też całkiem nieźle w czarnym smokingu. Na weselu byłem jedynym uczestnikiem oprócz doktora Halla, który „podpierał ściany”. Nadal bolała mnie noga, zresztą nie ma się co dziwić, doktor jest cudotwórcą, skoro poskładał ją do kupy na tyle, że mogę chodzić. Była przecież całkowicie rozszarpana. Zatańczyłem tylko symbolicznego walca z Mary a potem z jej matką i musiałem usiąść. W czasie nocy poślubnej spisałem się zdecydowanie lepiej...



Vonderey - 2010-02-10, 13:21
" />Epilog

Mam teraz siedemdziesiąt osiem lat i czuję się już stary i słaby. Dochowałem się trzech synów i pięciu córek, teraz mam nawet wnuki. Spisuję teraz wszystko, co w życiu zapamiętałem i piszę różne książki, także podręczniki. Jako staruszek na nic innego się nie przydam, a nie chcę być społecznym pasożytem.

Dwudziesty pierwszy września stał się naszym Świętem Niepodległości a flaga Imperium Strażnicy do dziś powiewa na ratuszowej wieży. Generał Lotor został przemianowany przez Roya Boyera na Imperatora.

Imperium powinno mieć dużo więcej ludności i terenów, ale Imperator Andrew Lotor brzmi dużo lepiej niż burmistrz...

Nie mam już złości do ludzi za zabicie mojego ojca. Śmierć czterdziestu tysięcy jest chyba wystarczającym zadośćuczynieniem. Nadal jest mi czasami smutno, że nie ma go przy mnie, ale on już taki był, zawsze pchał się do akcji. Prędzej czy później i tak zostałby zabity. Dręczy mnie tylko to, jak można strzelać do bezbronnego dyplomaty z białą flaga w ręce? To wyjątkowo niehonorowe...

Mój czas już się kończy, mam nadzieje, że przyszłe pokolenia Thompsonów będą pisać dalszy ciąg dziejów, z pokolenia na pokolenie, tak, aby obraz historii był pełny.



Vonderey - 2010-02-10, 13:22
" />To Na razie tyle, tom trzeci i ostatni wkrótce.



Trigger - 2010-02-10, 21:17
" />Troszkę tego dużo >3 Jak przeczytam wszystko to napiszę coś bardziej sensownego niż to... lub z edytuję tą wypowiedź :3



Vonderey - 2010-02-10, 22:57
" />Wcale nie duzo tylko po 12 rozdzialow na tom



TorisGray - 2010-05-21, 23:19
" />Ciekawa historia, acz zalatująca niekiedy akcjami bojówek typu IAF czy Baden-Meinhoff.



Vonderey - 2010-05-22, 11:37
" />Jak bedę miał czas wrzucę 3 tom :p