ďťż
Val di Fassa i nie tylko. Relacja.





autor: torek - Zamieszczono: pn lut 05, 2007 9:25 pm
Dzień pierwszy czyli nie ma o czym pisać. Piątek 26.01.07
Wyjazd o 11-tej, bo... tak. Nie ma o czym pisać chyba, że będę Wam pisał o okolicach Drezna, czy Hof widzianych z okien mojego auta. Przejazd do Regensburga jak po sznurku 700km w 6:40 w tym pół godziny przerwy na granicę i tankowanie. Hotel i wyprawa do miasta. Troszku było daleko i zamiast piwa na Kapuścianym Rynku (sic!) wyszedł grzaniec, bo mocno zmarzliśmy. Po tej uroczej 5-kilometrowej zaprawie wróciliśmy do hotelu gdzie padliśmy jak małe misie.

Dzień drugi czyli „per aspera ad astra”. Sobota 27.01.07
Po śniadaniu właściwe zwiedzanie Regensburga. Piękna katedra pod wezwaniem Świętego Piotra. Strzeliste wieże i wspaniałe harmonijne kształty zbliżające się do wzorca idealnego 3 do 1 przywodziły na myśl Amiens, Chartres, Bauvais (nie dokończoną, bo im strop runął...mur oporowy nie wytrzymał) czy Reims. Ale to wszystko była bajka, bo potem było już wyłącznie do dupy. Do Monachium jeszcze lewą nogą, a potem „ształ” co chwilę. To znaczy klasyka. Obwodnica Monachium, Kufstein i oczywiście Włosi zaczęli robić sobie remont autostrady. Za Brennerem zwężki i do Campietello 430 km jechałem tyle co poprzedniego 700 do Ratyzbony. Na sam koniec, to znaczy na ostatnie 30 metrów musiałem założyć łańcuchy (k...a m.ć!), bo pionową nie posypaną niczym ścianą do hotelu nie dało się wjechać inaczej. Z tym, że ja...nie wjechałem, bo zerwałem łańcuch. Oczywiście wycofywanie, targanie maneli i szukanie miejsca do zaparkowania. Po akomodacji do miłego hoteliku Nevada i po kolacji, która trwała w sumie niedługo, bo... 1,5 godziny zaciąłem się jak szwagier przy goleniu i powiedziałem, że wjadę bez łancuchów. No i wjechałem, ale KS gdy przybijał ze mną piątkę powiedział, ze nie musi już jechać na Grand Prix żeby zobaczyć jak Rossi pali gumę, bo wystarczy mu, że widział jak to robi tatuś. A potem Moi Mili, to walnąłem kilka luf i udałem się na spoczynek (czytaj walnąłem się spać).

Dzień trzeci, czyli marzenie narciarza. Niedziela 28.01.07
Wstajemy i lampa. Po śniadaniu „szybko” na piechotę (w sumie niedaleko, bo jakieś 400 metrów) z nartami pod wagonik na Col Rodella. Na dole pełny Kasprowy, bo kolejka do kolejki miała ze 100 metrów, z tą różnicą, że wagonik zabierał 125 osób na raz. Odstaliśmy jednak 35 minut i po 6 minutach jazdy znaleźliśmy się na rzeczonej przełęczy. Pocieszaliśmy się, że to niedziela, ale ja już wtedy miałem jedno skojarzenie – wąskie gardło. Przyszłość miała pokazać, że niestety się nie myliłem. Rodella sama w sobie jest terenem narciarskim, ale oczywiście w porównaniu z innymi to nic specjalnego. W lewo zaczyna się Sella Rondę na pomarańczowo, czyli zgodnie z ruchami zegara, a w prawo na zielono, czyli przeciwnie. Machnęliśmy dla rozgrzewki kilka tras (przygotowane wzorowo) i ruszyliśmy na prawo w kierunku pyszniącego się w słońcu Belvedere. Teren sympatyczny, ale „ścisnięty”. Na górze kilka niezłych ścian, które łagodnie przechodzą w wypłaszczenia (trochę długie). Niestety mimo, że szeroko, to sporo ludzi jeżdżących na krzesłach nie dochodzących na sama górę. Trzeba było uważać i ze „spida” nic nie wyszło. Inna sprawa, że pierwszego dnia nie zamierzałem przeginać. Oczywiście wszędzie drogowskazy Sella Rondy. Skorzystaliśmy więc z jednego wskazującego kierunek Arabba. Zjechaliśmy ku Passo Pordoi. W dół prowadzą dwie bardzo dobre trasy godne polecenia. Na dole jeszcze krzesło wyprowadzające bezpośrednio na przełęcz z bardzo miłą niebieską świetnie nadającą się do ćwiczenia. Mnie jako żywo przypominała środek Gąsienicowej. Pojeździliśmy i wróciliśmy na Belvedere. Pod koniec dnia wróciliśmy gondolą na Rodellę, machnęliśmy jeszcze dwie trasy i...stanęliśmy w kolejce do kolejki tym razem na dół. Pod koniec dnia zaczęło już nieźle wiać.

Dzień czwarty, czyli włoskie numery. Poniedziałek 29.01.07.
Rano lampa i nic nie zapowiada trudności. Docieramy do dolnej stacji, a tam kolejka do kolejki ma 200 metrów! Zrezygnowani stajemy. Co chwilę spostrzegamy grupy narciarzy opuszczających kolejkę i stających w kolejce do skibusu do Canazei. W pewnym momencie nie potrafiłem stwierdzić, która kolejka jest dłuższa. Do wejścia zbliżamy się szybciej niż by można przypuszczać i powoli dochodzi do nas bełkot wydobywający się z głośników. Jakiś facet po włosku, niemiecku i w czymś co w przybliżeniu przypominało angielski grobowym głosem jak z komunikatów o nadchodzącym bombardowaniu informował w kółko: „forte vento”, „starke wind” i „ we have problems with very, very, very strong wind”. Dla mnie brakowało tylko jeszcze sześciu półnagich grubasów walących w bębny jak na „Ogniem i mieczem” i żeby dodał „Houston”. Tak „obrabiane” towarzystwo zaczęło mocno wymiękać, a dodatkowo sytuacja zaczynała przypominać koniec dnia, to znaczy pełne wagoniki wracały, a prawie puste jechały na górę. Paranoja. Facet dalej wygłaszał teksty przypominające komunikaty o rosnącym skażeniu promieniotwórczym, ale my zawzięliśmy się i powiedzieliśmy, że nie odpuścimy. Mieszane narodowo do tej pory towarzystwo zaczynało się homogenizować, to znaczy słyszałem wokół siebie głównie mowę Polską, lub Niemiecką. Niemców za bardzo nie rozumialem, ale ich „ja, ja” lub „schaise, aber wir gehen” sprawiało, że spoglądałem w ich stronę z coraz większa sympatią. Z naszymi od razu znalazłem wspólny alfabet, a gdy jakiś gościu zapodał: ”No co? Jak na Kasprowym” chciałem mu uścisnąć dłoń. Wtrandaliśmy się w końcu na górę, a tam...no owszem „trochę” wiało, konkretnie 70km/h i raz nas nawet zgięło, ale potem już było miodzio, bo po pokonaniu pierwszej ścianki na ok. 3 kilometrowej zjazdówce do „białego wilka” jechaliśmy w 30 osób nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Jak się później dowiedziałem nasz wagonik był przedostatnim wypuszczonym do góry. Trochę się rozpisałem więc o nartach nie będzie już zbyt dużo. Poćwiczyliśmy z konieczności Belvedere przenieśliśmy się na Passo Pordoi i ruszyliśmy długą niebieską dojazdówką ku Arabbie. Zastaliśmy dobry teren narciarski, a czerwona i czarna na dół pozwoliły wreszcie na „spida”. Zapewne zauważyliście, że nie wymieniem numerów tras, ale robię to celowo, bo trudno się połapać jeśli jedynka staje się 46, czarna trójka A?!, czerwona jedynka B. Wróciliśmy na Pordoi i...zamknęli nam wyciąg na Belvedere, bo podobno zaczęło wiać. Oczywiście gówno prawda, bo wiało cały czas tak samo. Facet od wyciągu zaproponował jednemu Włochowi z małą córeczką, żeby ten wjechał na przełęcz i zamówił taksówkę. Myślałem, że ludzie go zlinczują. My natychmiast ruszyliśmy jedynym chodzącym krzesłem ku przełęczy i „siódemką” wróciliśmy do świata żywych. Potem przez „białego wilka” na Rodellę i po machnięciu jeszcze kilka razy ładnej czerwonej do dolnego krzesła wciągnęliśmy się do górnej stacji naszego wagonu. Aha...wieczorem postanowiłem, że następnego dnia pobudka o 7:00.

Dzień piąty, czyli Sella Ronda, czyli Val Gardena i długo nic. Wtorek 30.01.07.
Lampa. Zgodnie z zapowiedzią wstaliśmy wcześnie i o 9:10 znaleźliśmy się na górze. W planie była Val Gardena, ale Konrad przeforsował Sella Rondę. W Val Gardenie co chwilę wydawałem okrzyki zachwytu spoglądając na niektóre trasy. Na Ciampinoi coś się nam pochrzaniło i wylądowaliśmy na Saslongu. Z konieczności dziabnęliśmy go i stwierdziłem, że faceci którzy robią go na krechę w PŚ są mocno walnięci. Jechaliśmy w porze rozgrywania zawodów i górne ściany są w cieniu stopniowo tylko chwilami przechodząc w słońce na padakach. Sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, a w cieniu regularnie nic nie widać. Na dole miejsca do hamowania mają tyle co nic. Pokręciliśmy się jeszcze szukając wreszcie „pomarańczowego” szlaku przy okazji machając kilka zacnych tras. Oznakowanie fatalne! Zrobiłem zdjęcie, gdzie pomarańczowa czwórka zmienia się na następnym rozwidleniu w zieloną!! Dla mnie to jest skandal i nie będę tu mnożył wykrzykników. Wreszcie wylądowaliśmy w Selvie po pokonaniu czarnej „trójki” paluszki lizać (moim skromnym zdaniem lepsza od Saslonga) i krzesłem wciągnęliśmy się ku... gondoli do Corvary. Po drodze oczywiście piękne widoki, mało jazdy i tłumy narciarzy z rozpostartymi mapami pytającymi o drogę. Pamiętam jeszcze płaskie krzesło i najdłuższą gondolę na świecie wciągającą z Alta Badii, a właściwie z Corvary ku Arabbie. Arabba, to już był znajomy teren z poprzednich dni. Dziabnęliśmy więc po razie czarną i czerwoną i przejechaliśmy na Passo Pordoi. Przez Belvedre i „białego wilka” wróciliśmy na Rodelle i tak zamknęliśmy koło. Zajęło to nam 4,5 godziny. W trakcie zdążyliśmy zboczyć z trasy i zrobić przerwę na picie. Wyczyn to żaden, ale trzeba było z kilku względów. Żeby rozejrzeć się po innych ośrodkach, by wiedzieć „czym to się je” i by móc zabrać głos w dyskusji, gdy ktoś zacznie opowiadać niestworzone historie. Do końca dnia zostało jeszcze trochę czasu więc ruszyliśmy do...Val Gardeny. Nie, nie zamierzaliśmy zrobić drugiej rundy. Pojeździliśmy jeszcze w okolicy Piz Sella na niezwykle sympatycznym snowparku z rozstawionym gigantem i pościgaliśmy się z KS na bordercrosie. Z Piz Sella na dół wiodła zacna czerwona (na górze czarna), na której można było poćwiczyć krawędź. Za dwadzieścia czwarta odtrąbiliśmy powrót i...bardzo słusznie, bo w kolejce do powrotnego czteroosobowego krzesła zaczęły dziać się dantejskie sceny, czyli Szczyrk. Nam udało się jeszcze bezboleśnie wrócić do naszej doliny. Kolejny kamyczek do ogródka gospodarzy to znów wąskie gardło w postaci starego wlokącego się trzyosobowego krzesła w newralgicznym punkcie na Passo Sella.

Dzień szósty, czyli oczywiście Val Gardena. Środa 31.01.07.
Lampa. O 9:10 na górze i znajomym szlakiem przenosimy się do Gardeny. Po drodze przepiękny lekko zmrożony sztruks. Szybko przenosimy się na Ciampinoi skąd kierujemy się na czarną „trojkę”. Przepiękna trasa! Ale za przyjemności trzeba płacić. Powrót z Selvy na górę w tłoku i beznadziejnie niewygodnymi 12-osobowymi gondolami. Przenosimy się na Ciampinoi i jeździmy na dwóch górnych krzesłach. Pofilmowaliśmy się, ale efektów Wam nie pokażę, bo jak zobaczyłem siebie, to się przestraszyłem. Potem jeszcze Saslong w dwóch wersjach, ta czerwona bardzo przyjemna. Przy górnej stacji gondoli z Cristiny stoi tegoroczna nagroda dla pogromców Saslonga. W tym roku jest to Porsche Cayene. Za zebranych 12 punktów (jeden przejazd to 2 punkty w postaci kolorowego bileciku) uzyskuje się prawo zapakowania ich do koperty, wrzucenia do urny i brania udziału w losowaniu głównej nagrody. Spróbowaliśmy i my. W końcu co szkodzi? Ja tam nie mam żadnych uprzedzeń i mogę „prosiakiem” jeździć. Po spełnieniu obywatelskiego obowiązku powróciliśmy na Piz Sella. Niezła czarna (na górze) do dolnej stacji „wagonu” i koniec na Comicim (któż jeszcze pamięta tego słynnego włoskiego alpinistę?). Powrót o pół godziny wcześniej komfortowo bez kolejek. Zakończenie dnia na Rodelli, gdzie pokatowaliśmy się w męskim gronie (KM wróciła wcześniej) na 11 i 12.

Dzień siódmy, czyli Val Gardena. Czwartek 1.02.07
Lampa i inweresja. Na dole –8, na górze –2. Na Rodelli meldujemy się o 9:00 Na naszych oczach rusza część krzeseł w tym interesujące nas czteroosobowe pozwalające szybko zjechać na Passo i dalej ku Gardenie. Szybko docieramy na miejsce po dziewiczych trasach. Obracamy dwa razy Sasolong w tym również czerwonym wariantem i lądujemy w St. Cristinie przed...stacją metra. Podziemną kolejką przenosimy się pod dolną stację gondoli na Col Raiser skąd zjeżdżamy do długiego krzesła wciągającego na Secedę. Z góry wiedzie bardzo ładna trasa, a w 1/3 górnej jest dodatkowe stare dwuosobowe krzesło. Problemem jest jednak tłok na trasie. Od czasu bowiem otwarcia „metra” z Ortisei (St. Ulrich) do St. Cristiny można dostać się zdecydowanie wygodniej i wielu narciarzy wybiera tę trasę. W przeciwnym kierunku zaś można dostać się do Ortisei i jego terenu narciarskiego Alpe di Siusi (Seiser Alm). Nie planowaliśmy tam wyprawy zdecydowaliśmy się więc tylko zjechać Gerdenissimą reklamowaną jako 10,5 km i 1300m deniwelacji. Na górze bardzo przyjemna, na dole zaś skrzyżowania z drogami i...ograniczenia prędkości w okolicach knajp oraz sceneria nartostrady w okolicach Kuźnic. W sumie fajna trasa. Powrót dwuetapowy. Najpierw gondola potem wagonik. W drodze powrotnej zostałem staranowany przez jakiegoś Czecha. Leżeliśmy obydwaj, ale na szczęście nikomu nic się nie stało. Po powrocie do Cristny pojeździliśmy na Saslongu i w okolicach Ciampinoi. Koniec na Rodelli, to znów 11 i 12.

Dzień ósmy, czyli Val Gardena. Piątek 2.02.07
Lampa i na górze o..8:40! Szczerze mówiąc musiałbym bym się powtarzać. Napiszę więc tylko, że na początku rozdzieliliśmy się i przez godzinę każdy jeździł co mu pasowało. Ponieważ tego dnia zabrałem moje Supercrosy Atoma wybrałem sobie czerwoną z Piz Selli i we wspaniałych warunkach i przy braku ludzi dałem sobie do wiwatu. Świetna narta, ale to osobny temat. Potem było już można napisać tradycyjnie. I Saslong i czarna „trójka” i Ciampinoi i zabawa na tyczkach u stóp Sassolungo majestatycznie górującego nad Gardeną.
Na Rodelli około 15-tej zostałem sam, bo KS postanowił towarzyszyć KM we wcześniejszym powrocie. Pojeździłem jeszcze trochę ciesząc się z jazdy na moich gigantkach i chwilę po 16-tej odtrąbiłem powrót stwierdzając, że 7,5 godziny wystarczy.

Dzień dziewiąty, czyli Ciampac. Sobota 3.02.07
Lampa. Dzień wyjazdu, ale wybieramy się na „Ciamciaka”. KM odpuszcza my z KS wbijamy się w sprzęt i o 9-tej jesteśmy na górze. Piękne wysokogórskie otoczenie przypominające Kasprowego. Trochę Goryczkowej, trochę Gąsienicowej. Nawet niektóre wierzchołki przypominają, a to Świnicę, a to Kościelec, a to Goryczkowe Czuby. Jedno czteroosobowe krzesło, stara dwójka i dwa orczyki. Góra stroma dół płaski. Ruszamy na Buffaure (teren połączony z Ciampacem przez Sella Brunech) i tam jest lepiej. Dwie bardzo dobre czerwone (przypominające nieco na górze Coupe du Monde w Avoriaz), ale przede wszystkim świetna czerwona wzdłuż czteroosobowego krzesła. Ludzi tyle co nic (sobota i zmiana „turnusów”) równe nachylenie i nienagannie gładka. Jeździmy tam przez dwie godziny i wracamy na Ciampaca. Trochę tu, trochę tam i przed pierwszą stwierdzamy, że wystarczy, choć bez większych wyrzeczeń czasowych można by jeszcze godzinkę pojeździć. Pora na „Ciamciaka”. Nooo...robi wrażenie. Górna ściana jest niesamowita. Po dwóch przejazdach jestem z nim na „ty”. Konrad mówi pas, a ja jeszcze raz spinam się i przelatuje ją na dwa razy, ale już rozglądam się i nie szaleję bo szkoda by się rozwalić na ostatnim zjeździe. Hamuję na dole i...to już jest koniec...niestety, niestety, niestety jak by powiedział nieodżałowany Zdzisław Ambroziak. Jeszcze chwilę rozkoszuję się w samotności widokiem różowych iglic Dolomitów, wzdycham i...do domu.
Powrót bez problemów w 10 godzin i 20 minut.

Podsumowanie:
Wyjazd ze wszech miar udany. Żadnych kontuzji i ekstremalnych sytuacji. Wąskie gardła przy przejściach z doliny do doliny. Piękna sceneria. Trasy wzorowo przygotowane. Hotel sympatyczny, choć skromny zapewnił nam wszystko czego potrzebowaliśmy. Największą zaletą Campitello jest...bliskość Val Gardeny. Czy tam wrócę? Chyba tak...raczej na pewno tak.




autor: Andrzej K - Zamieszczono: pn lut 05, 2007 10:12 pm
BRAWO TOMKU



autor: Javol - Zamieszczono: pn lut 05, 2007 10:45 pm
Jednym tchem to czytalem, wiec i jednym slowem opisze - REWELACJA (i opis i wyjazd). Az mi sie chce cwiczyc do mojego poczatku sezonu, a to juz a wlasciwie dopiero za 31 dni.



autor: mateo - Zamieszczono: wt lut 06, 2007 12:24 am
Po dwóch przejazdach jestem z nim na „ty”. Konrad mówi pas, a ja jeszcze raz spinam się i przelatuje ją na dwa razy,




autor: torek - Zamieszczono: wt lut 06, 2007 6:58 am
Trzy razy i wystarczy. Nie zakochałem się w nim na tyle, żeby go heblować do spodu choć to fajna trasa. Pamiętaj, że byłem tam tylko pół dnia.



autor: Lechu - Zamieszczono: wt lut 06, 2007 10:14 am

Trzy razy i wystarczy

Nieskromnie powiem że mnie osobiście udało się ciamciaka przejechać znacznie więcej niż 3 razy i nawet mi_sie podobał i nawet jakis film tam kręciliśmy tylko ze go nigdy nie zobaczyłem

Sławku a może by tak szturchnąć inżyniera

pozdrawiam, tygrysek lekko wyliniały, Lechu



autor: Tomasz Gornicki - Zamieszczono: wt lut 06, 2007 8:31 pm
Dzieki Tomku za wspaniala relacje. Ja tam bede w przyszla sobote . Musze przyznac ze czytajac Twoja relacje smialem sie w glos i moja KM zaniepokoila sie czy jestem przy zdrowych zmyslach lub czy nie wypilem za duzo oblewajac zloto Pärsonowej( wlasnie wrocilem z oblewania tegoz). Ja w Dolomity jezdze od 1979 roku i bardzo lubie ten zakatek mimo ze ostatnie 5 lat zmienil sie bardzo. Piszesz o waskich gardlach, ale trzeba Ci tam bylo byc dziesiec lat temu ! To byly waskie gardla !Jak bys zobaczyl kolejki do wyciagu z Pont de Vauz na Passo Pardoi okolo 16.00.. to by Ci oko zbielalo(szlo krzeslo 2 osobowe). Narty zakladalo sie dopiero po przejsciu bramek, a ciasno bylo jak w metrze w Tokio. Ostatnie lata(10) mieszkam w Canazei ale zawsze biore rano samochod do Lupo Bianco( nie mylic z Lupara bianca ) i jestem zaraz w srodku systemu. Czarna Alba - tja, sa "gorsze" i to nawet w Are. Ona sie robi naprawde trudna jak ja oblodzi Tomku , laryngologow u nas sporo( mam 12 w moim szpitalu), ale jak jestes zainteresowany to mozna sie rozejrzec bo dobrych fachowcow zawsze potrzeba. Pozdrowienia Tomasz



autor: torek - Zamieszczono: wt lut 06, 2007 9:52 pm

laryngologow u nas sporo( mam 12 w moim szpitalu)
Że cooooo??? Na ilu mieszkańców? Nas jest 9 i 2 rezydentów na 44 łóżkowy oddział (operujemy codziennie) i trzy poradnie w 150 tysięcznym mieście.
No dobra, już wiem. Norrkoeping ma 85 tysięcy (tak podaje wikipedia). Czy w Canazei jest szpital? Domyślam się, że tak. Napisz coś, ale myślę, że przejdziemy na priva.
P.S. Chyba cholerka wyborę się w końcu na narty na północ.



autor: o_O - Zamieszczono: śr lut 07, 2007 1:08 am
Bardzo fajnie sie czyta gdy wiem o jakich trasach mowa...
Bylismy w tamtych okolicach chyba 4 razy i tak samo jak Pan Torek bardzo lubilem Buffaurre (wtedy jeszcze nie bylo polaczone z Ciampac`iem).
Sella Ronda po 2 razach juz sie nudzi bo za duzo ludzi, latwe trasy, dlugie przejazdy i czekanie na rodzicow :P
Ale nie ma ani slowa o Allochu - przeciez to jest dopiero perelka (gdy sie ine bierze pod przestarzalego wyciagu)



autor: zbyszek - Zamieszczono: czw lut 08, 2007 6:20 pm

Ale nie ma ani slowa o Allochu

Bo Aloch smakuje najlepiej wieczorowa pora ....
A do tego, to praktycznie trzeba mieszkac w Pozza, najlepiej o rzut beretem od wspomnianego Alka, coby nie uzywac pedzidla i koniec jazdy uczcic podwojnym grzancem w barze przy wyciagu

ps Mlody - grabisz sobie Niech no tylko stary wroci z Indochin

pozdrawiam,



autor: Romek - Zamieszczono: wt lut 13, 2007 1:24 pm

...tak samo jak Pan Torek...
A kto to jest Pantorek?



autor: torek - Zamieszczono: wt lut 13, 2007 5:57 pm
Mnie też młody tym powalił