ďťż
Z Dzienników Pilota Kartografa





TorisGray - 2010-05-05, 13:14
" />Dzienniki Pilota Kartografa

Dzień 1
20:11 GS (Godzina Standardowa)

Jest godzina 20:11 czasu standardowego, czyli doby 24 godzinnej. Wszedłem w zasięg grawitacyjny systemu HD 17724, zwanego Solara Incognita. Jeśli NASA się nie myliła, powinienem znaleźć tutaj kilka planet z - w najlepszym przypadku kilkunastoma - księżycami krążącymi wokół nich.

Zgłosiłem się do ESE - Ex-Solar Exploration, czyli do sekcji NASA, która zajmuje się odkrywaniem systemów i planet pozasłonecznych - kilka lat temu. Pomimo trudności udało mi się osiągnąć status oficera-zwiadowcy, który miał prawo poruszać się drogimi, wręcz bardzo drogimi pojazdami kosmicznymi NASA, które były przeznaczone do lotów poza nasz Układ Słoneczny, by odkrywać, katalogować i badać nowe planety oraz dziwne zjawiska.

Jest aktualnie rok 2070, czyli dokładnie 40 lat po pamiętnej dacie odkrycia piątej przestrzeni, która potwierdzała teorię, że podróże ponad prędkością światła jest możliwe, co umożliwiło nam, ludziom, podróże poza układ słoneczny. Jednakże, średnio, jeśli zaokrągliłoby się sekundy, minuty i godziny do liczby dni, okazało by się, że przebycie tą metodą jednego roku świetlnego zajęłoby jeden tydzień, dwóch lat świetlnych dwa tygodnie i tak dalej. Nie było to nazbyt szybkie, ale i tak było to lepsze niż podróż dawną metodą, która zajęłaby tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy, lat.

Od dwóch tygodni, ponieważ Solara Incognita leży dwa lata świetlne od Układu Słonecznego, jestem na pokładzie swojego statku, nazwanego staroświecko "Podróżnik" na cześć dawnego serialu Star Trek, który jako młokos lubiłem oglądać.

"Podróżnik" w żadnym wypadku nie przypominał tego z fantastycznych wręcz bolidów ze Star Treka. Był to podłużny statek kosmiczny, przypominający trzy walce połączone nićmi z tytanu oraz przejściami pomiędzy walcami.

Idąc od końca, pierwszy z walców był sekcją silnikową, gdzie miałem dwa typy napędów: mniejszy, acz silniejszy, do podróży międzygwiezdnych. Był potężny, ale miał paliwo tylko na cztery tygodnie lotu między systemowego z zapasem kolejnych dwóch tygodni na wszelki wypadek w razie awarii. Większy, bardziej znajomy mi silnik to był wynaleziony specjalnie na potrzeby ruchu międzyplanetarnego silnik będący mieszanką starego typu napędzanego silnikiem rakietowym oraz generatorem impulsów jonowych, które były o wiele bardziej wydajniejsze od typu rakietowego. I tak typ rakietowy był używany do manewrowania, gdy statek natrafił na pole asteroid lub musiał zbadać pierścienie wokół planet. Albo na wypadek niespodziewanej kolizji, czego też sobie życzyłem, by się nigdy mi w karierze nie stało.

Poruszając się w walcu od silników, mijało się - ciasnym bardzo korytarzem - kolejno baterie silników FTL, rakietowych no i w końcu jonowych. Dalej mieściły się zapasowe akumulatory - w wypadku FTL lub generatora jonowego - i paliwo dla silnika rakietowego, umieszczonych w specjalnych, zabezpieczonych zbiornikach z tytanu i srebra. Na samym początku walca mieścił się komputer techniczny, pokazujący stan sekcji silnikowej, ilość paliwa oraz setki innych rzeczy, jak mieszanka paliwa czy temperatura generatora.

Kolejny walec - środkowy - był sekcją hangarową, nazywaną nieco na wyrost, chociaż nie mijało się to zbytnio z prawdą. W hangarach mieściły się próbniki planetarne - zarówno lądowniki i samodzielne sondy badawcze - helikopter, który przydawał się w planetach z atmosferą pozwalającą na działanie takiej maszyny oraz oczywiście pojazd do szybkiego poruszania się na powierzchni z wymiennymi podwoziem na koła, płozy - jeśli planeta była lodowa lub miała bardzo drobny piasek lub pył - gąsienice i zwykłe koła stalowe, pokryte mieszanką tytanowo-tefllonową.

Poza hangarem w tej sekcji znajdowało się małe, acz wystarczające laboratorium do badań minerałów i skał z planet oraz w końcu wyposażenie do chodzenia po powierzchni planet: trzy typy skafandrów na wszelki wypadek. Pierwszy to pełny ekwipunek, zrobiony specjalnie na wypadek wypraw poza statek w ramach naprawy kadłuba czy talerza radaru. Drugi skafander był niejako tym podstawowym, dostosowanym do planet o tak zwanym niskim zagrożeniu, takich jak Mars czy Księżyc. Ostatni był przeznaczony do pracy na planetach o bardzo wysokim ciśnieniu, wysokiej temperaturze, kwasowych deszczach i tak dalej, czyli na powierzchnie niebezpieczne, takie jak u planet jak Wenus, Merkury czy księżyca Io, krążącego wokół Jowisza. Poza skafandrami były jeszcze wszelakie wiertła, filtry i torby na znaleziska oraz mnóstwo dysków do katalogowania danych i zdjęć oraz, jeśli była taka konieczność, dźwięków z powierzchni planet.

Ostatnia sekcja, będąca pierwszą, gdyby patrzeć od przodu, była sekcją pilota. Mieścił się w nim przede wszystkim mostek, kontrolujący cały pojazd, wskaźniki oraz stan wszystkich sekcji. na samym końcu było coś w rodzaju połączonej kuchni, sypialni i pokoju wypoczynkowego, gdzie można było spać, jeść oraz czytać lub słuchać muzyki zebranej na dyskach, które przeznaczone były na rozrywkę. Miałem tam na wszelki wypadek kilkaset gigabajtów muzyki i książek w formie elektronicznej. Jedyne książki, które były w staroświeckiej formie papierowej - co jednak było zbawieniem jak siadała cała elektronika - to opasłe tomy o fizyce, matematyce i astronomii. Ku przerażeniu ziemskich techników udało mi się przemycić też trzy inne książki w formie papierowej, "należących inaczej" do - że sie tak wyrażę - kanonu książek astronauty. Były to Władca Pierścieni, wydana w wielkim tomie z twardą oprawą. Miałem ją co prawda na dysku komputera, ale według mnie najlepiej się tą książkę czytało przy nikłym świetle świecy - która mi zastępowała animacja kominka i delikatne światło w pokoju do odpoczynku - śledząc, jak to bohaterowie walczą ze złymi mocami mrocznego maga i jego plugawych stworów. Kolejną książką był bardzo podniszczony tom książki napisanej przez polskiego fantastyka, Stanisława Lema, nazwany Fiasko. Pomimo czasu, dobrze się ja czytało, jednak największym skarbem była książka Odyseja Kosmiczna 2001, klasyk napisany w latach sześćdziesiątych XX wieku. Ironią było, że czasem czułem się jak ów bohater na statku Discovery, opisanego w książce. Mam nadzieję, że nie natrafię na żaden Monolit, będący tworem jakiejś superinteligentnej formy życia.

Była już 23:32 GS. Spojrzałem na ekran, na którym była informacja, że dotrę do ostatniej planety - dla mnie pierwszej od zewnątrz systemu - za kilka godzin. Po krótkim przemyśleniu sprawy, zjadłem szybką kolację. Na szczęście nie były to już czasy jedzenia papek o niewiadomym składzie o smaku omleta czy dziczyzny, a raczej coś w rodzaju zupek, które są bardzo popularne, bo szybko się je robi, zalewając wodą. Tutaj wkładało się je do czegoś w rodzaju mikrofalówki, w tym fikuśnym papierze zrobionym przez NASA. Ten papier w istocie był tworzywem, którego składu nawet ja nie byłem pewien. Ważne, że się sprawdzał. Gdy włączało się owe mikrofalowo-podobne urządzenie, po kilku minutach miało się pożywne danie, będące mieszanką zupo-sosu i dodatków, jak mięso, warzywa, i tak dalej. Aż czekałem, kiedy takie dania wyszły by dla cywilów. Po kolacji przygasiłem światło, zostawiając wirtualny kominek - dla większego poczucia bycia w domu - oraz włączyłem odgłosy ziemskiej zimowej nocy, przytłumionych, jak za oknem. Wycie wilków, delikatny wiatr i odgłosy zimy spowodowały, że powoli zasypiałem. Po chwili cieszyłem się spokojnym snem.

---

Opowiadanie napisane w przypływie weny. Inspiracja "Astronautami" Lema, "Odyseją Kosmiczna 2001" Clarke'a oraz pod muzyką z gier Soul Reaver i Homeworld.

Historia to w zasadzie hard science fiction z paroma 'fantastycznymi' rzeczami, które istnieją w teoriach fizycznych.

Plan statku "Podróżnik":





Jimmu - 2010-05-05, 15:22
" />Bardzo fajne. Naprawdę robi wrażenie. :o